teczka bikera meteor2017

avatar Miejsce robienia kawy do termosu: Żyrardów. Od 2009 nakręciłem 108974.75 km z czego 15591.05 wertepami i wyszła mi mordercza średnia 16.91 km/h
meteor2017 bs-profil

baton rowerowy bikestats.pl

Czerstwe batony

2022 2021 2020 2019 2018 2017 2016 2015 2014 2013 2012 2011 2010 2009
Profile for meteor2017

Pocztówki zza miedzy

Znajomi bikestatsowi

Jakieś tam wykresy

Wykres roczny blog rowerowy meteor2017.bikestats.pl

Kalendarium

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawki

Dystans całkowity:2649.47 km (w terenie 370.08 km; 13.97%)
Czas w ruchu:171:50
Średnia prędkość:15.42 km/h
Maksymalna prędkość:52.50 km/h
Suma podjazdów:820 m
Liczba aktywności:56
Średnio na aktywność:47.31 km i 3h 04m
Więcej statystyk
  • dystans 33.80 km
  • 4.80 km terenu
  • czas 02:00
  • średnio 16.90 km/h
  • rekord 39.20 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Reggae w Regetowie 3: Jaworzyna górom się kłania

Piątek, 12 sierpnia 2022 · dodano: 23.08.2022 | Komentarze 6

Letni deszcz po dachówkach szumi
Spać się kładzie każdy, kto umie zasnąć
Zasnąć, gdy pada letni deszcz
Rzeki się pod mostami cisną
Tysiące kropel drążą swe pismo na szybach
Na szybach kładzie cienie zmierzch

Jaworzyna górom się kłania
Spod obłoków szczyt odsłania
Pogoda będzie - jutro będzie ładny świt
Rozchmurzyła się Jaworzyna
Już nie płacze - śmiać się zaczyna
Pogoda będzie - jutro nie będzie smutny nikt

"Jaworzyna" - piosenka, którą bardzo rzadko można usłyszeć przy ognisku, bo jest przesąd że jak się ją zaśpiewa, to będzie lało. Wielką krzywdę zrobili takiej ładnej piosence. Kiedyś gdy byliśmy w Regetowie i lało od kilku dni, to bazowy stwierdził, że skoro i tak leje to jest wszystko jedno i on zagra Jaworzynę. Zagrał, zaśpiewaliśmy i następnego dnia było pogodnie. Gdy następnego dnia znów chciał zagrać, to ktoś nowy na bazie wykrzyknął, że nie można tego grać, bo będzie lało... na co my, że wręcz przeciwnie - lało, zaśpiewaliśmy i się rozpogodziło.


Poranna rundka rowerowa - było pochmurno i trochę mglisto bo deszczach z poprzedniego dnia.



Tam w tych chmurach jest Rotunda.



Jeden z licznych krzyży przydrożnych



Cmentarz wojenny nr 56 w Smerekowcu.




Główny krzyż, w którym umieszczony jest zapalnik pocisku artyleryjskiego.





A obok cywilny cmentarz




Cerkiew w Smerekowcu



Nasz namiot - po opadach poprzedniego dnai zdecydowaliśmy się przy pomocy tarpu powiększyć przedsionek, dzięki czego będziemy mieli większą przestrzeń na robienie bałaganu (no i rowery się schowa).



Później wybraliśmy się na Jaworzynę. Najpierw ruszyliśmy rowerowo w górę doliny, drogą przy której była kiedyś wieś Regetów Wyżny. Jedną z pozostałości po niej jest cmentarz (do tego miejsca był asfalt).




A na nim kaplica (czasownia).



Jaworzyna



A na regetowskich łąkach stado koni huculskich (w Regetowie jest stadnina).




Droga przez nieistniejącą wieś



Docieramy na Przełęcz Regetowską i tam kitramy rowery gdzieś z boku poza szlakiem. A ponieważ jest tam słowacki jar (prawie jak Słowacki Raj), to idziemy go zwiedzić... jak Kluska do niego wlazła, to sporo czasu w nim spędziliśmy. Oj ma Kluska zamiłowanie do jarów.





Biegacz urozmaicony - nic dziwnego, że spotkaliśmy go w jarze, bo wchodzi do wody by polować i pod wodą wytrzymuje do 20 minut. Gatunek występuje tylko w górach.



Prawą nogą w Polsce, lewą na Słowacji.



Wyłożyłem Klusce zasady numerowania i oznaczania słupków granicznych. A jak podejście zrobiło się ostre, to wędrowaliśmy od słupka do słupka.



Jawor (z lewej) przytulony do buka. Przytuliliśmy się i my do nich.




Gdzieś mi się obiło o oczy, czy uszy, że takie wykrzywione przy ziemi pnie, to efekt spełzania gruntu. Ale pewnie trzeba by to jakoś potwierdzić.



A to słupek główny rozpoczynający odcinek 222. Po stronie słowackiej ma datę 1920, a po polskiej 1923. To zdaje się daty w miarę ostatecznego ustanowienia granic.



Jesteśmy na Jaworzynie!



Widoczek, w dole widać Zalew Klimkowski, a w ostatnim planie górę Chełm.



Kluska targała na górę ukulele, bo postanowiła zagrać i zaśpiewać Jaworzynę na Jaworzynie. Przesądni nie jesteśmy.



W jaworzynie na Jaworzynie. Przynajmniej wiadomo skąd ta nazwa.




Idziemy jeszcze kawałek za szczyt, gdzie zanim  zacznie się ostre zejście jest kolejny słupek główny (1/221), granica zakręca, no i jest skrzynka po słowackiej stronie.




Na szczycie spędziliśmy chyba z półtorej godziny, ale w końcu trzeba było zejść. Powrót był dużo szybszy - grawitacja pomagała




O, prawdziwki. Ktoś tam na bazie nawet nazbierał grzybów, ale my w warunkach polowych nie bawimy się gotowanie grzybowych potraw.



Zjazd do bazy tez był szybszy, nie dosyć że głównie w dół, to jeszcze słońce nie przypiekało.



Kolejny rzut okiem na cmentarz, tym razem nie przepalony słońcem i bez takich dużych kontrastów.





  • dystans 19.78 km
  • 0.20 km terenu
  • czas 01:05
  • średnio 18.26 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Reggae w Regetowie 2: Porannej mgły snuje się dym

Czwartek, 11 sierpnia 2022 · dodano: 21.08.2022 | Komentarze 6

Porannej mgły snuje się dym
Jutrzenki blask na stokach gór
Nowy dzień budzi się, budzi się
Melodię dnia już rosa gra 

Reggae, reggae, reggae
Beskidzkie reggae, reggae, reggae
Słońcem pachnące, reggae, reggae
Ma jeżyn smak.

Reggae, reggae, reggae
Beskidzkie reggae, reggae, reggae
Jak potok rwące, reggae, reggae
Przed siebie gna

Właściwie jest to "Bieszczadzkie reggae", ale że jesteśmy w Beskidzie, to czasem śpiewaliśmy własnie że beskidzkie i jagody zmieniliśmy na jeżyny, bo takie owoce leśne zbieraliśmy. To był pierwszy pełny dzień spędzony w Rege Rege Regetowie.


Nie znaczy to, że cały dzień siedzieliśmy na bazie, ja rano rowerowo wyskoczyłem do sklepu, żeby zrobić zakupy żarciowe (przyjechaliśmy z zapasami obliczonymi na minimum, żeby się zbytnio nie obciążać). Wstałem przed szóstą... tak mi się porobiło na starość, że jak raz wcześniej muszę wstać, to następnie przez kilka dni, do tygodnia dochodzę do siebie i normalnej pory wstawania. Poza tym na wyjazdach też jakoś tak wcześnie się budzę i potem chodzę niedospany. Tutaj była kumulacja, bo noc w pociągu w większości nieprzespana, wczesne wstawanie i noclegi wyjazdowe. Gdy rano wstałem to stwierdziłem, że nie będę się innym tłukł po namiocie i bazie, tylko korzystając że wszyscy jeszcze śpią, pojadę do sklepu.,

Poranne wstawanie ma też swoje niewątpliwe plusy, bo raznek w górach jest niesamowicie klimatyczny i są takie oto widoczki.




Znów cerkiew w Skwirtnem, tym razem w porannym słońcu.



A dalej wpadłem w porannej mgły dym.





Ale potem z niej wyjechałem.




Jedna z licznych łemkowskich kapliczek przy drodze



Cerkiew w Kwiatoniu w lepszym świetle niż dzień wcześniej.



A tak było gdy wracałem, o 7:30. Dla porównania ten sam grzbiet tylko z innego miejsca i inaczej kadrowany o 6:20.




Później wyruszyliśmy z buta na klasyczną bazową wycieczkę, czyli na szczyt Rotundy. Baza leży u jej stóp i przy szlaku przez nią przebiegającym. Gdy baza została założona w 2000 to szlak chyba już omijał szczyt i dopiero miał być poprowadzony górą (albo właśnie został przeznakowany - bo w 2001 już biegł szczytem). My idziemy stokówami, dookoła Rotundy a potem odbijamy w inne stokówy wiodące na szczyt.



Postój u wylotu jaru, gdzie jest moja skrzynka.





Kiedyś było tu złamane drzewo przerzucone przez jar, samego drzewa już nie ma, ale ostał się pień (a w nim skrzynka). Co wam ten pień przypomina? Bo my mamy swoje skojarzenia, ale żeby nie sugerować, umieszczę je pod zdjęciem. A więc?



Klusce skojarzył się z ryjówkę, dla mnie to bardziej dzik lub guziec.

Przez buczynę karpacką na szczyt.




Aż naszym oczom ukazuje się cmentarz wojenny nr 51. Kiedyś był poza szlakiem i mało kto tu docierał, poza tym był w ruinie. Później grupa związanych z bazą przewodników i sympatyków podjęła inicjatywę uporządkowania odbudowy cmentarz, początkowo prace były własnymi siłami przez wolontariuszy, oraz z pieniędzy zgromadzonych podczas zbiórki - gdzieś powinienem mieć jeszcze pocztówkę-cegiełkę na odbudowę cmentarza, był to reprint oryginalnej pocztówki z czasów I wojny, takie pocztówki z rysunkami-projektami były sprzedawane w Austro-Węgrzech by zdobyć fundusze na budowę cmentarzy.

Z tym, że poważniejsze prace, takie jak odbudowa wież-gontyn wymagała większych kosztów i udziału fachowców w pracach budowlanych. Były one stawiane w miarę jak udało się zdobyć jakieś dofinansowanie. Ostatni raz jak tu byłem, to stały dwie, może trzy (lavinka twierdzi, że trzecia była w budowie), a teraz stoją wszystkie, a także jest brama.








O, udało mi się znaleźć pocztówkę-cegiełkę w domu



Gdy byliśmy na górze, przyszedł deszcz, który przeczekaliśmy pod daszkiem bramy.



A gdy przeszły, ruszyliśmy szybko do bazy, tym razem szlakiem, to krótsza, ale też bardziej strona droga. Zdążyliśmy do namiotu przed kolejną falą deszczy i burzą.




A na bazie Kluska w końcu nawiązała znajomość z bazowymi dzieciakami. Sprawdziła się sprawdzona metoda "na żabę" - Kluska znajduje żabę i idzie pokazać dzieciakom. Tutaj dzieciaki twierdziły, że to kumak, ale ja ich uświadomiłem, ze to akurat jest jedna z żab brunatnych, bo nie ma żółtego brzuszka (no różnic jest więcej).



Kumaków faktycznie jest tu dużo, zwłaszcza w strumieniach. Oto właśnie kumak górski:




Wieczorne śpiewogranie, czuli Kluska z ukulele integruje się z bazowymi dzieciakami.





  • dystans 42.18 km
  • 4.80 km terenu
  • czas 03:18
  • średnio 12.78 km/h
  • rekord 46.00 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Reggae w Regetowie 1: Całe życie pod górkę

Środa, 10 sierpnia 2022 · dodano: 20.08.2022 | Komentarze 14

Grybów - Biała Niżna - Gródek - Ropa - Klimkówka - Uście Gorlickie - Kwiatoń - Skwirtne - Regetów Wyżny - Regetów Niżny

I całe życie pod górkę
Wiatr w oczy i kłody pod nogi
Zbyt śliskie umyte podłogi
I każdy dzień pod górkę
Gdy myślisz że jest spoko
to Ci robal wleci w oko

to refren piosenki  "Całe życie pod górkę", takiej ukistki Ranko, którą odkryliśmy w lipcu i której kilka piosenek Kluska już gra. Polecam teledysk na jutubie z bazgrołkami.

Wysiadamy w Grybowie ok. 7-ej  i jedziemy do Regetowa, powtarzając w większości trasę, którą jechałem w 2009 by tam bazować (tyle że wysiadłem w Stróżach). Oto pierwszy mostek na Ropie.



Profil dzisiejszej trasy - jak widać w większości pod górkę, a jak już się trochę podjedzie, to ostry zjazd i można podjeżdżać od nowa.



Gryplan jest taki, że aby ominąć drogę wojewódzką jedziemy boczną drogą nad Białą... niestety natrafiamy na takie znaki z tabliczką "Brak przejścia w miejscu osuwiska". Trzeba więc jednak przeskoczyć na szosę główną (kolejny most na Białej), ale jak tylko trafiamy na kolejny mostek, to uciekamy z wojewódzkiej przez następny most na Białej już za osuwiskiem.



Wkrótce jednak musimy czwarty raz przekroczyć Białą i dobić do wojewódzkiej, ale tam od razu skręcamy w boczną dolinę i jadąc przez Gródek zaczynamy pierwszy większy podjazd na trasie. Pierwszy większy postój robimy przy kościele mniej więcej w połowie podjazdu, naprzeciwko którego jest menelska wiatka.



Obok jakiś zapomniany pomnik już bez napisów, pewnie peerelowski.



Jedziemy dalej, podjazd nie jest jakiś bardzo ostry, ale pod górę jedzie się przez parę kilometrów. lavinka jedynie na krótkich odcinkach odpada i musi podprowadzić rower. Zaczynają się widoczki.




W końcu zaczyna się przełęcz, gdzie zatrzymujemy się przy śliwkowym drzewku, które bardzo smakują Klusce. Jest to ewenement, bo Kluska nie lubi śliwek, ale co beskidzkie śliwki, to beskidzkie śliwki.




Jest też bieganie po górskiej łące.



A potem jest ostry zjazd - najgorszy jest pierwszy odcinek - kręty i przez las, do tego asfalt nieco zużyty. Zjeżdżam z zaciśniętymi hamulcami, bo gdy je puszczam to w sekundę, dwie rozpędzam się do 30km/h i trudno mi wyhamować... a gdybym rozpędził się bardziej, to bym chyba nie wyhamował, zaś zjazd taką drogą z dużymi prędkościami i z Kluską na bagażniku mógłby być niebezpieczny. Tak więc hamulce zaciśnięte i dosłownie czuję jak klocki mi topnieją, a ja jadę kilkanaście kilometrów na godzinę. A gdy będziemy wracać na pociąg, to ten zjazd będziemy pokonywali jako podjazd... o rany, lepsze to jednak niż rypanie droga krajową.

Zjeżdżamy tym razem do doliny Ropy dopływu Białej) i przekraczamy ją po takim oto klimatycznym mostkiem, pod którym robimy sobie postój.






Góra Chełm - widać ją nawet z Regetowa.



Znów przekraczamy rzekę Ropa i wjeżdżamy do wsi Ropa, siedziby gminy Ropa. Drewniany kościółek w Ropie, z dobudowanymi murowanymi kaplicami i wieżami nad nimi.



Eee, takie cuś.



Za Ropą kawałek bez większych podjazdów i zjazdów, przekraczamy po raz trzeci Ropę i zaczynamy podjazd w Pieniny Gorlickie. To najtrudniejszy podjazd na trasie, lavinka prowadzi rower na większości tego odcinka, ja muszę zrobić sobie dwa postoje (nie tylko po to by poczekać na lavinkę).



Większość podjazdu za nami, robimy sobie większy postój na przystanku.




Wjeżdżamy na Łemkowszyznę, oto Klimkówka, czyli pierwsza Łemkowska wieś (przed wysiedleniami). Wybudowana na nowo cerkiew, stara była w dolinie i znalazła się na dnie zalewu Klimkowskiego. Ta obecna nie jest wiernie odbudowana - tamta miała pięć wieżyczek z baniami, a najwyższa była pośrodku, a nie z przodu nad wejście (tutaj zdjęcia starej cerkwi).




Zjeżdżamy nad zaporę.





Ale co się zjedzie, to trzeba podjechać, albo podejść... Kluska miała za mało łażenia, to wzięła kijki i rypnęła poboczem (wcześniej już tak rypała na poprzednim podjeździe).



Zjeżdżamy sobie na plażę, a tam niespodzianka - ścieżka rekreacyjna, którą całkiem przyjemnie się jedzie nad zalewem.




Znajdujemy sobie bardziej ustronne miejsce z cieniem i tam robimy sobie dłuższy postój, bo w  i w międzyczasie zrobiło się za gorąco i musimy odsapnąć, ostygnąć itp.



Potem jedziemy dalej sprawdzić czy da się przejechać przez osuwisko (zaznaczone na mapce).




Niestety nie, dalej trasy nie ma, a szkoda bo zamiast rypać szosą główną, do Uścia można by przyjemnie dojechać nad Klimkówką. Niestety nie bardzo mamy jak wrócić na szosę, bo drogi dochodzą do prywatnych działek i nie ma do nich dostępu znad zalewu. Musimy sioę spory kawałek cofnąć, nim jakąś gruntówę wysypaną tłuczniem złapiemy i podprowadzimy rowery.



Jeszcze trochę podjazdów, zjazdów i ostateczny zjazd do Uścia. Tam pierwszy stopik na cmentarzu z I wojny światowej, to jeden z ponad czterystu galicyjskich cmentarzy wojennych, które powstały w latach 1915-18 w okręgu Galicja Zachodnia. Jest to cmentarz nr 57, jeszcze kilka takich odwiedzimy podczas naszego pobytu w Beskidzie Niskim.





Obok cywilny cmentarz i kaplica cmentarna.



Cerkiew w Uściu, pierwsza drewniana cerkiew na trasie, w stylu zachodniołemkowskim.




Zaraz za Uściem po raz czwarty i ostatni dzisiaj przekraczamy Ropę (ale mostem, nie w bród).

Jedziemy dalej aż do cerkwi w Kwiatoniu - to jedna z drewnianych cerkwi karpackich wpisanych w 2013 na listę światowego dziedzictwa UNESCO.






Udało się nie tylko obejrzeć cerkiew z zewnątrz, ale też zwiedzić wnętrze i pokazać Klusce ikonostas.



Sklepienie w nawie



Od jakiegoś czasu latem część cerkwi jest otwarta i dostępna do zwiedzania latem, a obiekty UNESCO przez cały rok. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że w poprzednich latach otwartych było ponad 80 obiektów, ale teraz tylko dwadzieścia kilka.



Skręcamy na wieś Skwirtne i zaczyna się ostatnia seria podjazdów (choć już nie tak ostrych). Kolejny stopik pod kolejną cerkwią zachodniołemkowską we wsi Skwirtne.



Taki plakacik na tablicy



Juhuu! Dojechaliśmy do Regetowa... przy czym konsekwentnieużywamy starej nazwy, która jest na przykład na mapach przedwojennych, a nie nowej którą wieś zyskała w latach bodaj 60-tych (i która jest oficjalną nazwą administracyjną).



Rotunda, u stóp której jest baza namiotowa.



Zjazd do Regetowa Niżnego... w zasadzie teraz jest tylko Regetów jako taki, nie ma podziału, a dawny Regetów Wyżny praktycznie nie istnieje.



Ufff, dotarliśmy do bazy. Dziewięć godzin nam to zabrało, ale postoje były długie, nie chcieliśmy się zrypać na dzień dobry, zwłaszcza że było za ciepło, a i pozwiedzać trzeba było.




Wdrażamy się w życie bazowe - po posiłku mycie garów w Regetówce.






  • dystans 1.94 km
  • czas 00:09
  • średnio 12.93 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Reggae w Regetowie 0: Wyjedź ze mną dziś jeszcze

Wtorek, 9 sierpnia 2022 · dodano: 19.08.2022 | Komentarze 13

Żyrardów >>> Grybów

Wyjedź ze mną dziś jeszcze
Przecież blisko jest dworzec
Wyjedź ze mną natychmiast
Tylko to nam pomoże

Ref.
W Regetowie - miła
Czereśnie dziko krwawią
Tam granicy pilnuje
Całkiem wesoły anioł
          W Regetowie - miła
          Zaczyna się koniec świata
          Tam anioł traci głowę
          Z brzozami się brata

^ piosenka "Leluchów", ale w Regetowie znamiast "w Leluchowie" jak jest w oryginale, śpiewa się "w Regetowie"


Już jakiś czas temu mieliśmy pojechać z Kluską w Beskid Niski, ale rok czy dwa lata temu sytuacja niezbyt sprzyjała takim podróżom z dzieckiem... jednak w końcu się udało. Mieliśmy dwa sensowne połączenia - pociąg dzienny zatrzymujący się w Grodzisku i nocny w Żyrardowie. Po długich debatach zdecydowaliśmy się na nocny - raz że odpada przesiadka, dwa że mamy cały dzień na dojazd do Regetowa, to tylko niecałe 40km ale po górach z pełnym obciążeniem i dzieckiem, a jakby był upał lub deszcze to mamy czas przeczekać... tyle że będziemy kompletnie niewyspani i zmęczeni po nocy w pociągu.



Jedziemy pociągiem "Karpaty" z Gdyni do Krynicy/Zakopanego. Większość składu jest do Zakopca i rozczepiają go w Krakowie, a nasze trzy wagony dostają nową lokomotywę, zmienia się kierunek jazdy i ruszają do Krynicy. W obydwu składach jest po 12 wieszaków rowerowych w zmodernizowanych wagonach (to chyba taka bieda-modernizacja, bo nawet klimy nie ma, albo nie działała). O ile w tym do Zakopanego prawie wszystkie wieszaki zajęte (a wolne pewnie się zapełnią po drodze), to w naszym jesteśmy jedynymi rowerzystami... w Częstochowie czy innym Radomsku dosiada się dwóch, a w Krakowie jeszcze jeden ale jadący bliżej niż my i też z sakwami, więc również nie wiesza roweu, tylko opiera o nasze (chyba jest zadowolony, że nie musi zdejmować sakw i jeszcze ktoś mu ich przypilnuje).

Składy ze strony bocznica.eu




Ładowanie się w środku nocy (była 23:50) do pociągu na trasie, a nie na stacji początkowej jest ryzykowne, choć pociąg nie był jakoś bardzo załadowany, może z połowa miejsc była zajęta, to ludzie porozkładali się już na noc na wolnych miejscach, ale stwierdziliśmy że nie będziemy odzyskiwać naszych miejsc (z rezerwacji, która jest teraz obowiązkowa), tylko zaadaptujemy przedział rowerowy na kuszetkę, dzięki czemu nie przyjedziemy na miejsce tacy połamani (co się udało), a może nawet uda się zdrzemnąć (z tym było gorzej)

Czytanko na dobranoc




Gdy już wstaliśmy rano (koło szóstej, pociąg dojeżdża  o 6:50 - tak wiem, nie ma takiej godziny), jechaliśmy już w krajobrazie górskim (no, raczej pogórza, ale fałdowanie już zachodziło), snuły się poranne mgły i ogólnie było ładnie za oknem. Pociąg krótki, to poszliśmy z Kluską na koniec pogapić się jak tory uciekają za pociągiem - uwielbiam ten widok, a i Klusce bardzo się spodobał, że potem zaciągnęła tam lavinkę.




Witamy w Grybowie, witamy w Beskidzie Niskim.



Dystans z dojazdu na stację.

A tak na marginesie, to że na oficjalnych PKP Intercity i nieoficjalnych zestawieniach jest taki wagon rowerowy w składzie, to nie znaczy że trafi się go w realu. Jak parę dni wcześniej pojechaliśmy na stację zobaczyć gdzie się zatrzymuje, to był wagon zastępczy - zwykły z przedziałami, z których dwa zostały zaadaptowane do przewozu roweru... zaadaptowane poprzez przyklejenie karteczki "przedział do przewozu rowerów".


  • dystans 52.70 km
  • 1.00 km terenu
  • czas 03:20
  • średnio 15.81 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Kluskobiwak 9: Z wmordewindem rypanie do domu

Środa, 26 sierpnia 2020 · dodano: 13.09.2020 | Komentarze 2

Prognozy niekorzystne, więc z rana staramy się sprawnie zebrać, żeby zdążyć przed zlewami. Od samego rana jest pochmurno.




Ale oczywiście trzeba się pobawić łódeczkami.



A także z małżami... w ogóle, wczoraj, zanim jeszcze rozbiliśmy namioty, trzeba było nałapać małży i zrobić dla nich zagrodę. A że przez noc uciekły, to rano trzeba było je wytropić i znów złapać.




Tydzień temu udało nam się znaleźć wymyka szarawego, bardzo się ucieszyłem że dziś też i że Kluska mogła go zobaczyć.




O, tu chyba były jakieś grubsze prace ziemne - powstała grobla z jednym przepływem i mostkiem z patyka na nim. A skoro już o aktywności innych ludzi, to z przykrością muszę stwierdzić, że w miejscach które wysprzątaliśmy tydzień temu, przybyły świeże flaszki i puszki.




Zdechła ryba, Kluska uparła się, żeby ją zabrać do domu, a lavinka mówiła że nie! Zapowiadała się grubsza awantura i to w momencie, gdzy szykowaliśmy się do odjazdu, więc namówiłem lavinkę, żebyśmy dla świętego spokoju tę rybę zabrali, bo chcemy sprawnie wyruszyć i sprawnie przejechać i zdążyć przed deszczami.



Jeszcze ptasie stado tuż przed odjazdem.




Wyruszamy o 10:30, jak na nas z Kluską, to bardzo dobry czas. Akurat przyszły takie chmury jak widać, ana początkowym odcinku dwa razy nam kropiło, ale potem na szczęście przeszło i Kluska mogła zająć się czytaniem. Ogólnie dostaliśmy jakimiś peryferiami głóenej zlewy, która przeszła na południe od nas.

Niestety po przejściu tych chmur, coraz częściej zaczęło wyglądać słońce i zrobiło się trochę za gorąco. Do tego wszystkiego mieliśmy silny boczny wiatr, który przeszkadzał, ale przynajmniej zapewniał chłodzenie.



Krótki postój na skrzynkę.




I czytamy... znaczy jedziemy dalej. Wybieramy najkrótszą i najszybszą trasę, tak więc odpada odcinek wałem nad Bzurą, omijamy Brochów, kawałek jedziemy wojewódzką. Postojów mało, żadnego zwiedzania, tylko rypanie, toteż fotek mało... a poza tym trasa wielokrotnie przejeżdżana.



Na jednym ze stopików, taka gąsienica na mnie spadła.



Po drodze widzimy kolejne chmury deszczowe i sam deszcz, ale tym razem przecinają naszą trasę na północ od nas. Jak byśmy za późno ruszyli, to mogłyby nas dorwać, a tak tylko znów przez chwilę jakąś mżawką dostaliśmy.




Kolejny postój, na stacji Piasecznica. Niestety nie było kota Chłeptusia, którego tu poprzednio spotkaliśmy.



Zlewa z poprzednich zdjęć wyminęła nas od północy.



Ale nie ma co się cieszyć, bo przed nami majaczą kolejne chmury deszczowe.



Zbliżamy się do nich coraz bardziej (a one do nas) i istnieje poważne ryzyko, że tym razem im nie umkniemy... od pewnego momentu wydaje nam się, że już nie walczymy o to by dotrzeć na sucho, tylko by jak najkrócej jechać w deszczu. Na szczęście pod koniec mamy dłuższe odcinki z wiatrem tylno-bocznym, lub wręcz w plecy.




Jeszcze jedna długa wieś i Żyrardów... od jakiegoś czasu jedziemy centralnie pod te czarne chmury.



Na początku tej wsi przycinam i lavinka zostaje z tyłu (jeśli będzie miała awarię, to stąd nawet na piechotę w godzinę dojdzie). Na wjeździe do Żyrardowa zaczyna kropić, ale na szczęście dojeżdżamy nim się rozpada na dobre, Kluska idzie na górę, a ja pakuję rowery do klatki schodowej i czekam na lavinkę...

Czekam i czekam. Zrywa się silny wiatr, ale jeszcze nie pada, w końcu pojawia się lavinka, trochę jej to zajęło, bo musiała waczyć z tymi podmuchami wiatru, które ją spychały z drogi, poza tym w pewnym momencie musiała jechać lewą stroną ulicy, bo z drzew leciały na nią gałęzie (dobrze że przyciąłem z Kluską przodem). Ale ostatecznie szczęśliwie dociera do domu, ufff. Lać zaczyna, gdy już jesteśmy w mieszkaniu, jakimś cudem udało nam się wyminąć dziś wszystkie zlewy, są takie szczęśliwe dni...



A na koniec przegląd lektur z drugiej części Kluskobiwaku. Klu podczas jazdy przeczytała:
- Mopsiak tańczy na lodzie.
- Patykot. Koty w mieście.
- Zapiski Luzaka. Ale jazda!

Na koniec przeczytała początek książki:
- Dziennik Cwaniaczka. Zezowate szczęście.

Na dobranoc przeczytaliśmy jej kilka opowiadań z tomu:
- Wakacje Mikołajka.

Pozostała nam jeszcze jedna książka w zapasie.



Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 37.62 km
  • 2.00 km terenu
  • czas 02:15
  • średnio 16.72 km/h
  • temperatura 24.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Kluskobiwak 8: Przez Nową Holandię

Wtorek, 25 sierpnia 2020 · dodano: 12.09.2020 | Komentarze 5

Poranek pochmurny i tak mogłoby zostać cały dzień, ale niestety do południa robi się dosyć słonecznie i trochę za ciepło... no dobra, nie są to takie upały jak w minionych tygodniach, idzie wytrzymać, ale temperatura nadal jeszcze nieoptymalna.







Poranna rosa




Do południa dalej plażujemy i powoli się zwijamy. Klusce się tu podoba, do następnej miejscówki droga niedaleka, pogoda zapowiada się dobra i stabilna, więc nie musimy się spieszyć.

Robimy na przykład wyprawę na wyspy (te łachy z lewej na poniższym zdjęciu), zanim poszliśmy tam razem, rano nim Kluska wstała sam sprawdziłem czy da się bezpiecznie dojść.



Nowy ląd! Nazywamy go Nową Ptasią Wyspą.



Idziemy do jej końca, ale po drodze okazuje się, że to nie jest jedna wyspa, tylko archipelag poprzecinany cieśninami, w których są prądy wodne raz do głównego nurtu Wisły, a raz od niego.



Ostatecznie nazywamy go Archipelagiem Nowej Ptasiej Wyspy, przy czym miano Nowej Ptasiej Wyspy zostaje przyznane najwyższej wyspie (co poznajemy po suchym piasku).



Przylądek Północy Nowej Ptasiej Wyspy.



Wyprawiamy małżowe łódeczki na wielką wodę. Z prądem w cieśninie płyną ładnie, ale jak wypływają na otwartą Wisłę, to natrafiają na silne fale (mocno wieje), które zatapiają mniejsze łódeczki... większe dają radę, ale fale je cofają i znoszą na mielizny.




No dobra, koniec ekspedycji na Nową Ptasią Wyspę i wracamy.



Z innych ciekawostek, nie wiedziałem że trzciny rozprzestrzeniają się poprzez rozłogi.





A tu Kluska robi drogę przez wysuszoną, spękaną ziemię.



O 12:40 w końcu ruszamy



Najpierw jedziemy do Skansenu Osadnictwa Nadwiślańskiego w Wiączeminie Polskim. To najmłodszy skansen na Mazowszu, a może i w Polsce, otwarty 14.10.2018. Skansen malutki, co akurat jest zaletą, bo można dokładnie go zwiedzić, przy wiekszych w pewnym momencie jest przesyt i ogląda się po łebkach.

Pisownia nazwy miejscowości jak widać nie jest sprawą oczywistą.




Panorama i mapka skansenu.




Biuro skansenu jest w domu polskim. Krótki postój i najważniejsze rzeczy - czytanie i jedzenie.

Aha, lavinka doszperała się w genealogii jakichś olederskich przodków, toteż Kluska nie omieszkała się pochwalić każdej przewodniczce (przy kolejnych obiektach), oraz tym że jest zuchem... zresztą jedna pani ma wnuki w harcerstwie i zna stanicę w Gorzewie, a druga pani ma rodzinę pod Żyrardowem.




Skansen powstał obok dawnego zboru ewangelickiego (z 1935), który w latach powojennych pełnił funkcję kościoła katolickiego. Byliśmy tutaj w 2011 i mogliśmy sobie zwiedzić opuszczony zbór. Dlatego wrzucam poniżej porównawcze pary zdjęć z 2020 i 2011 roku.










Za zborem drewniany budynek szkoły tzw. pastorówka, na zdjęciach z 2011 też go widać, aczkolwiek pani przewodniczka mówiła, że był rozebrany i zbudowany od nowa.




Dom olęderski z Kępy Karolińskiej, tzw. langhoff, czyli zagroda jednobudynkowa - w jednej bryle mieści się dom mieszkalny, obory, stajnie itp, oraz stodoła. Między różnymi częściami zagrody przechodzi się wewnątrz budynku, toteż nie trzeba wychodzić na zewnątrz, przy czym stodoła jest położona niżej (co widać z zewnątrz) i schodzi się do niej po drabince.

Zaglądając do opisu Kępy Karolińskiej w katalogu osadnictwa holenderskiego, wydaje się że to dom nr 3 lub 12.

Kluska pozwiedzała wszystkie zakamarki, wlazła nawet do wędzarni.



Warto zwrócić uwagę na wiklinowe płotki.



Za stodołą jest jeszcze dobudówka na łódkę itp.




O, a obok piwniczka z naszej ulubionej rudy darniowej.




Dom z Białobrzegów, tutaj pod jednym dachów jest dom i część dla zwierząt. Obok wolnostojąca stodoła. Wędzarnię też obejrzeliśmy, ale nie dało się do niej wejść, ze względu na inną konstrukcję (to znaczy wejść by się dało, ale nie wiem, czy przewodniczka by pozwoliła).




Zdecydowanie pora na kawę (mamy swoją z termosu).



Na koniec mały, ale ciekawy obiekt - suszarnio-powidlarnia, oprócz wyposażenia powidlarni i susarni, jest też trzecia wędzarnia.

Zdziwiłem się nieco, czytając (o tu: powidlarstwo - informacje), że zasadniczo powidła olęderskie były płynną masą produkowaną z buraków cukrowych, ewentualnie gęstsze z dodatkiem dyni i jabłek. No cóż, powidła mi się śliwkowo kojarzą, chociaż robiliśmy kiedyś powidła dyniowe, ale z samej dyni (no, buraki cukrowe w zasadzie też były dodawane, ale w postaci cukru).




Specjalne beczułki na suszone owoce.



Cmentarz od strony drogi... cmentarz też tu był zanim powstał skansen, ale w 2011 go przegapiliśmy, zapewne był w krzakach.



Jedziemy dalej, jest ciutkę za ciepło, ale przynajmniej mamy z wiatrem (nie to co tydzień wcześniej).



A oto tytuł dzisiejszej wycieczki, idealnie nam pasował do trasy przez tereny osadnictwa olęderskiego i do tego ze skansenem.



Przydrożne jabłuszka do powideł... albo do wszamania od razu na surowo.



Krótki postój w cieniu nad Wisłą.



Po drodze uzupełnienie zapasów w sklepie, w pewnym momencie przyjechać koleś na tak wyposażonym pojeździe... ze trzy torebki podsiodłowe, czy nawet podpodsiodłwe (wrzucam powiększenie, może zainspiruje yurka, który takowych szuka), odblasków co najmniej sześć, jakieś dynamo-prądnice, linki, futerał na telefon itp. ale zapięcie z gatudnu tych, co to można przeciąć cążkami.



Przejazd nad Bzurą.



Jesteśmy na miejscu, poza weekendem i wieczorem akceptowalna ilość na tych łachach (znaczy zero), nie to co tydzień wcześniej... a pewnie i za zimno na plażowanie, bo w dzień temperatura nie przekraczała 25 stopni (no, chyba że słońcu).







Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 29.00 km
  • 1.50 km terenu
  • czas 01:32
  • średnio 18.91 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 7: Plażowanie z małżami

Poniedziałek, 24 sierpnia 2020 · dodano: 03.09.2020 | Komentarze 4

Poranek nad Wisłą





Jak to nad Wisłą - sporo ptactwa.

Żurawie




Czapla



Łabędzie



i inne





O, słychać jakieś życie w obozie - biwak się budzi. Dwa namioty, bo oczywiście musieliśmy rozbić także nowy namiot Kluski.



Kluska rozpala ognisko po harcersku... no prawie, bo nie mamy kory brzozowej, więc patyczki podpalamy świeczką.




Biwakowa zastawa



Rano sporo chmur, ale potem nieco się przerzedziło i Słońce niestety coraz częściej świeciło.



Zdecydowaliśmy, że zostajemy tu do jutra. Powodów jest kilka:
1) Byliśmy trochę zrypani, mimo że podróż krótka
2)) Kluska też potrzebowała pobycia z nami i relaksu, to był w końcu jej pierwszy wyjazd bez rodziny
3) I tak planowaliśmy jeden dzień na plaży, bo zawsze za krótko byliśmy w takich miejscówkach i ciężko było Klu wyciągnąć...początkowo zastanawialiśmy się nad następną miejscówką noclegową, ale zdecydowaliśmy się na tą, bo:
- tam więcej komarów, a tu specjalnie z dala się rozbiliśmy od krzaków i w ciągu dnia nie powinno być komarów
- ta miejscówka częściej jest pod wodą, trzeba korzystać z okazji (tydzień wcześniej było jej znacznie mniej)

Skoro tak postanowiliśmy, trzeba było zorganizować cień - pod krzaki się nie przenosimy ze względu na komary... rozpinamy więc płachtę namiotową między namiotami i na dodatkowych kijkach. Na szczęście nie jest tak upalnie jak w minionych tygodniach (choć nadal gorąco gdy słońce świeci), na szczęście jest trochę chmur, na szczęście wiele solidny wiatr.



Zostawiam dziewczyny na plaży, a ja jadę na lekko do sklepu uzupełnić zaopatrzenie. We wsiach po drodze sklepu nie ma... no, w zasadzie  Troszynie Polskim jest Sklep Piwo, ale zamknięty na cztery spusty, muszę więc pojechać do Dobrzykowa.

W Troszynie Polskim tylko krótki stopik na parę fotek przy kościele  - ciekawie wygląda ta wygolona tujka na tyłach.




Przy drzwiach tabliczki upamiętniające poziom wody w czasie powodzi.



Jeszcze rzut okiem na mogiłę z września 1939 i w dalszą drogę.




Po drodze natykam sporą gąsienicę. To prawdopodobnie trociniarka czerwica, przenoszę ją z asfaltu w krzaki.




Dosłownie kilkanaście metrów dalej kolejna, odrobinę mniejsza gąsienica... to chyba jakiś nastrosz, obstawiam  że nastrosz półpawik. Też ja ewakuuję.




Oznaczenie dziurowzgórków.



Olęderska zagroda jednobudynkowa, następnego dnia obejrzymy takie w skansenie... ale nie uprzedzajmy faktów.




Okazało się, że kupiłem zbyt ładny bochenek chleba... z oczami! Kluska zabroniła go kroić, opatuliła kocykiem i położyła spać w namiocie. Dobrze, że kupiłem dwa różne chleby, za to następnego dnia musiałem go pokroić po kryjomu i tak wyciągać, żeby nie było widać, że to ten okrągły.



Nasz biwak - dobrze że coraz więcej chmur, bo co prawda pod płachtą cień jest, ale nagrzewa się jednak trochę... dobrze że jest też wiatr, to jakoś da się wytrzymać w chwilach słonecznych.



Kluska przerobiła swój namiot na czytelnię.



Wiatr jest niezły, więc musieliśmy najbardziej narażone końce linek dociążyć, żeby nam szpilek z piachu nie wyrywało (śledzia mieliśmy tylko jednego, bo jednak istotnie więcej ważą).




Na piasku spotykamy kolejną gąsienice... to prawie na pewno rusałka pawik. Przenosimy ją do najbliższych krzaków, od których sporo odeszła i błąkała się po pustyni... jeśli wejście na piasek było celowe, to i tak obok krzaków  będzie miała te piochy.



Jeszcze rano, przed moim wyjazdem, Kluska urządziła na wysepce zagrodę dla małży.

To była świetna zabawa, ale założę się, że Klu nauczyła się więcej o małżach niż z podręcznika (zresztą ja też się trochę nauczyłem).  Raz, że mogła w ogóle obejrzeć sobie różne małże (osobniki różnej wielkości) - dotknąć ich, poznać nazwy, a poza mogła obserwować ich zachowanie.  Bowiem małże zagrzebywały się w mule, wyłaziły z niego, wędrowały, znów zagrzebywały... otwierały się, wysuwały nogę, zamykały. A to wszystko w formie zabawy - nie padają słowa: nauka, lekcja itp. Co prawda są wakacje, ale nam to nie przeszkadza się uczyć, dla nas szkoła jest wszędzie i zawsze, a jednocześnie nie jest ograniczona czterema ścianami... właśnie dlatego przeszliśmy na edukację domową, żeby móc tak przez cały rok, bo w roku szkolnym szkoła zabierała nam sporo czasu i przeszkadzała w nauce. Dobrze, że zdążyliśmy załatwić formalności przed całym tym zamieszaniem.

Ale wracając do małży...



Na początek dwie corbicule i trzy skójki (chyba że jakaś szczeżuja się zaplątała, a ja nie rozpoznałem).  Corbicule szybko się zagrzebywały w mule i tyle... pamiętając gdzie były, można je było później spróbować wygrzebać. Skójki też początkowo się zagrzebały, ale potem wygrzebywały się, łaziły i z nów zagrzebywały (ale wtedy można je było znaleźć po śladzie).

Skójki i szczeżuje można znaleźć właśnie po śladzie w mule - nawet jak już się zagrzebie, to jesli ślad jest świeży i nie poprzerywany, to na którymś końcu można odgrzebać małża. Corbicule czasem znajdywaliśmy na płyciznach.



Zagroda dla małży - już tu trochę widać, że ją zalewa. Otóż poziom wody w Wiśle trochę się zwiększał, potem opadł, potem znów nieco zaczął rosnąć. Wrzucam fotki z okresu półtora dnia - w nocy znów poziom wody wzrósł i następnego dnia nadal przybywało.



Spacerują po zagrodzie



Zagrzebuje się



O, tu nam przez noc wyszły z zagrody i się zagrzebały, ale łatwo je było złapać.



Na pierwszym planie druga zagroda... no i widać, że Wisła coraz bardziej je zatapia.



A tu już tylko patyczki wystają.



Skójki (raczej, ale zastrzegam, że mogłem pomylić z jakąś szczeżują).



A tu nam się trafiła szczeżuja z przyczepioną do niej racicznicą zmienną. Racicznica jest gatunkiem obcym, ale od dawna jest już w Polsce i jest raczej dosyć powszechna.




A to corbicula fluminea, albo fluminalis (są bardzo podobne do siebie), oba to gatunki obce inwazyjne.




A to szczeżuja chińska, kolejny gatunek inwazyjny, ale ten udaje mi się zaobserwowac po raz pierwszy. Tydzień wcześniej muszle, a teraz także żywe osobniki.







Muszelka i piasek



Kamyczek ze skamieniałościami



Słońce poboczne - z lewej jako ładny wycinek tęczy, z prawej jako błysk światła, z jednej strony lekko tęczowy.




Ekspedycja na wyspę z pniakiem.



Jedna z łódeczek



Jedna z lepszych zabawek - kijek na sznurku. Tu robi za zwierzątko - szczurka o imienie Ściurek.



Półwysep, który przechodzi w płyciznę i...




Kończy się Ptasią Wyspą.



Ten półwysep odcina od reszty Wisły zatoczkę. Początkowo chodziliśmy za Kluską krok w krok, bo w końcu Wisła to duża i niebezpieczna rzeka... jednak po zbadaniu zatoczki, gdy okazało się że jest płytka, a największe głębiny sięgają Klusce nieco ponad kolana, to już daliśmy jej więcej luzu (choć cały czas mieliśmy ją na oku). Dalsze wyprawy w Wisłę odbywały się za rękę, ostrożnie i tylko po płytkiej wodzie.  Kluska generalnie zachowywała się rozsądnie, chodziła tam gdzie bezpiecznie, nie zapuszczała się w niezbadane rejony wody... jak sobie przypomnę niektóre jej koleżanki, to o dziwo w porównaniu Klu ma więcej rozsądku.

Wody przybywa i półwyspu ubywa. Wyspy też.




Coraz mniej, a z wyspy już tylko paseczek piasku




No i zatopiło - z prawej widać dawny półwysep z minimalną ilością wody na nim,  tylko port dla łódeczek trochę jeszcze wystaje. Dobrze że wiemy gdzie jest bezpieczna zatoczka, bo bez półwyspu ciężej by było ją wyznaczyć.



Żurawie zlatują się wieczorem nad Wisłę.





Dobranoc






Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 59.10 km
  • 23.50 km terenu
  • czas 04:32
  • średnio 13.04 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 6: Odebranie Kluski

Niedziela, 23 sierpnia 2020 · dodano: 30.08.2020 | Komentarze 1

Bukowa Hacjenda - czyli poranek w lesie. lavinka stwierdziła, że w mniejszym namiocie z wiercącą się Kluską nie wytrzyma więcej niż jedną noc... toteż zabrała większy namiot. I tak teraz to ona namiot wozi, bo z Weehoo nie mam jak przytroczyć dodatkowych bagaży na bagażniku. Po wczorajszych deszczach całą noc kapało z drzew, poza tym wcześnie się zbieramy, toteż można zapomnieć o zwijaniu suchego namiotu.



Ciemka sąsiadka



Zahaczamy o cmentarz ewangelicki w Marianowie... prawdopodobnie jakiś ewangelicki. Jest tylko krzyż i jeden głaz, na którym coś chyba było osadzone (np. krzyż).



Kluskę mamy odebrać ze stanicy o 15-ej, toteż mamy trochę czasu na rundkę po okolicy. Zwiedzamy tzw. okrąglaki pod Lucieniem. Jest to dawny ośrodek letniskowy żyrardowskich zakładów , od paru lat opuszczony i dewastowany - ciekawy opis można znaleźć na żyrardowskim blogu historycznym.

Nieraz słyszałem o jeżdżeniu nad jeziora do Lucienia, albo pobliskiej Koszelówki, kiedyś myślałem że to gdzieś na Mazurach. Dopiero jakieś dziewięć lat temu, rowerując po tej okolicy odkryłem, że to pod Płockiem... wtedy zrozumiałem popularność tych miejsc wśród żyrardowiaków, bo to dosyć blisko, a jak do tego dodać ten ośrodek, to sprawa była jasna.

Niestety obiekty są kompletnie zniszczone, z zewnątrz i z daleka prezentują się nieźle, ale z bliska widać, że patologia powybijała WSZYSTKIE szyby, powyrywała PRAWIE WSZYSTKIE drzwi zrzucając je z balkonów lub do wnętrza okrąglaków (podobnie jak tapczany). Przy czym ze zdziwieniem stwierdziłem, że praktycznie nie widać działalności złomiarzy, więc to wszystko jest dziełem wandali.

Tu przytoczę scenkę, której świadkiem kiedyś byłem, a która wyjaśnia dlaczego jest taki syf w naszym pięknym kraju. Otóż kiedyś spacerowałem w Warszawie po bulwarach nad Wisłą (jeszcze przed przebudową), po weekendzie było tam mnóstwo flaszek... w pewnym momencie zauważyłem grupkę gówniarzy, którzy szli i rozbijali po kolei wszystkie butelki.

Mimo dewastacji, warto nadal tu zajrzeć, natura coraz bardziej pochłania teren, robi się klimatyczna dżungla, w której są zatopione okrąglaki.







Bardzo przydatne oznaczenie, bo jak się wejdzie na dach, to potem trudno z powrotem odnaleźć zejście.



Klimatyczny pasaż łączący trzy największe okrąglaki.



Większość tych drzwi na wejściu się zachowała, widać za ciężkie i zbyt dobrze osadzone, by wyrwać.



W każdym okrąglaku były kwiatowe tapety z innym wzorem.



Plac zabaw. Fajne miejsce ogniskowe, jest ślad po ognisku... szkoda tylko, że taki syf dookoła.



Po zwiedzeniu ośrodka, zjeżdżamy rzucić okiem na Jezioro Lucieńskie... pozostajemy w klimatach polskiego syfu, w krzakach na lewo od kadru jest góra śmieci, nie mówiąc o pomniejszych śmietkach walających się dookoła.



Dąb Jan




Jedziemy przez rezerwat Komary, niestety nie ma tabliczki, przy której moglibyśmy sobie zrobić pamiątkową fotkę.



A to najgorsza śmieszka rowerowa na trasie... kandydatów nie ma dużo, bo na trasie była jeszcze tylko ta śmieszka przez Łąck, na którą narzekałem tydzień temu, mimo to rywalizacja jest zażarta, obaj kandydaci godni tytułu.

Najpierw w Lucieniu zaczyna się kostkówa z hopkami (którą olaliśmy), ale za wsią zaczyna się to co na zdjęciach... to nawet nie jest droga dla rowerów, ale prawdziwa ścieżka!  Wysypana grubym tłuczniem, do tego wąska bo zarastająca (w lesie jeszcze węższa, nie byłoby jak wyprzedzić matki z córką turlających się tamtędy). Oczywiście olaliśmy i ten odcinek - pojechaliśmy gładkim asfaltem na wojewódzkiej.




Żeby było weselej, w pewnym momencie ścieżka przechodzi na lewą stronę, potem na prawą (polska szkoła projektowania śmieszek się kłania), a na każdym przejściu (bo przejazdu nie ma) postawili barierki by między nimi przechodzić... z Weehoo były problem się przepchnąć, a z przyczepką to już w ogóle. Co o tym sądzą rowerzyści, widać na poniższych zdjęciach.

Nie wiem dokąd się toto ciągnie, może do samego Gostynina, my odbiliśmy w bok wcześniej.





Pozwiedzaliśmy jeszcze trochę urbexów, pokjeszowaliśmy




Mutacja kostki rubika jako fant w jednej ze skrzynek - lavinka nas wpisywała do logbooka, a ja się tym bawiłem. Została w skrzynce, nie wymieniałem się, nie miałem takiego fajnego fantu na wymianę, a poza tym niech inni też mają zabawę... takie coś najbardziej cieszy w jakiejś skrzynce, w jakiejś dziurze, w domu to byłaby kolejna kurzołapka.



Wieża ciśnień



Rowerzysta widmo



Zaczęło się robić coraz goręcej, nie był to taki skwar jak w minionych tygodniach, ale nadal dla nas za gorąco. Postanowiliśmy pojechać w rejon stanicy i tam poczekać w lesie.

O nawet drogowskaz nam postawili, gdzie mamy odebrać Klu.



Za stanicą mieliśmy upatrzony sympatyczny suchy las sosnowy w mchach. Bez komarów, w sam raz by odpocząć, ostygnąć, wysuszyć niektóre rzeczy i namiot. Zalegliśmy tu po 13-ej i mieliśmy jakieś półtorej godziny an odsapkę.




Widłaki jakieś




Okazało się, że jest to szałasowy las, w którym harcerze tradycyjnie budują szałasy. Sporo ich było, a reliktów szałasów, które się rozpady, lub budulec z nich posłużył do budowy kolejnych, było jeszcze więcej.




Któryś z tych szałasów budowała Kluska z innymi zuchami.



A tak na marginesie - przedostatniego dnia mieli otrzęsiny... z prawdziwym Neptunem i syreną.



Zdjęcie strażackie na zakończenie. Na szczęście obozowicze i kadra nie musieli nosić w obozie maseczek, obóz był na wpół odcięty od świata, nie było możliwości odwiedzin w trakcie. Dopiero jak na koniec przyjechał komendant hufca, to musiał założyć maseczkę, podobnie jak rodzice, którzy zostali wpuszczeni do stanicy by zabrać bagaże dzieci.



A bagaży było sporo - oprócz plecaka z którym Kluska przyjechała, przybył namiot (każdy obozowicz dostał niedużą dwójkę) plus parę drobiazgów jak bidon, dwa małe plecaczki... jak mi Kluska mówiła, to myślałem, że będę musiał dogadywać transport, bo tam leżał jakiś brerent (myślałem że dostali fanty z demobilu), ale okazało się że to obozowe.  Z resztą nie było łatwo, ale jakoś się zapakowaliśmy



Zanim wyruszyliśmy, Kluska nas jeszcze zaciągnęła na kąpielisko. A potem była bardzo ciężka droga - gorąco, przepychanie się przez piaszczyste drogi z pełnym obciążeniem, do tego Kluska stęskniona za nami wymagała konwersacji (więc pchając rower w pocie czoła, trzeba jeszcze było prowadzić rozmowę), no i co chwila był stopik, żeby uratować żuczka z drogi. To był naprawdę ciężki odcinek, który dał nam w kość.

Tu zabawna scenka, jak z Kluską szliśmy z kąpieliska do drogi, ta znalazła żuczka. Dzieciaki podczas biwaku mówiły na żuczki - Stefan. Gdy odkładała go na pożegnanie przy ogrodzeniu, zainteresowała się tym dziewczynka (mniej więcej w wieku Kluski) na działce z drugiej strony ogrodzenia i nawiązały dialog:
- To jest żuczek Stefciu, opiekuj się nim.
- A co on je?
- A różne rzeczy, ale głównie kupy.
- To włożę go do pudełka z kupami mojej świnki morskiej.



Większy postój na założenie skrzynki (Kluska bardzo chciała w okolicy założyć skrzynkę).



W środku Klu znalazła odpowiedni element maskujący.




Ruszmay dalej, przepychamy się przez śmieszkę przez Łąck - z pełnym obciążeniem trochę trudno pokonywać niektóre podjazdy... ale z Klu nie piszemy się na jazdę szosą, gdzie aktualnie jest duży ruch, bo wczasowicze i letnicy wracają do domów (niedziela, późne popołudnie).



W międzyczasie Kluska zaakceptowała książkę i przynajmniej nie trzeba wysilać umysłu na prowadzenie konwersacji, można się skupić na rypaniu przed siebie... na szczęście w odróżnieniu od zeszłego tygodnia, tym razem z wiatrem i  w mniejszym upale. Postój w Dobrzykowie na skrzynkę.



Jeszcze trochę rypania (ale eleganckimi asfaltami wzdłuż wału przeciwpowodziowego), jedna złapana guma i niedługo po zachodzie Słońca jesteśmy na upatrzonej miejscówce nad Wisłą. Szybko odpalamy ognisko, żeby odstraszało komary, rozbijamy namioty, gotujemy kolację, trochę śpiewamy ("Lato z Komarami") i lulu.




Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 40.21 km
  • 1.00 km terenu
  • czas 02:40
  • średnio 15.08 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 5: Najgorętszy dzień w roku

Sobota, 22 sierpnia 2020 · dodano: 27.08.2020 | Komentarze 16

Mieliśmy pomysł, żeby jadąc odebrać Kluskę ze stanicy, pojechać ciut wcześniej i pokręcić się po okolicy (pokeszować, pozwiedzać), min. zahaczyć o Płock, w którym dawno nie byliśmy... ale upały znów pokrzyżowały nasze plany i wybraliśmy wariant minimum.

Dojechać w niedzielę nie było szans, więc wybraliśmy wariant podobny jak poprzednio - jedziemy w sobotę wieczorem, nocujemy i odbieramy Klu w niedzielę. A że mamy być w stanicy o 15-ej, to rano do momentu gdy pogoda pozwoli, robimy rundkę po okolicy. Niestety w sobotę nie jeździ Mazovia, natomiast jedyny pociąg ŁKA ze Skierniewic do Kutna jedzie przed 18 a nie po 15-ej... co nam pasuje o tyle, że pod Kutnem jesteśmy ok. 19-ej, więc powinno być chłodniej.

I dobrze, że jechaliśmy później, bo dziś był najgorętszy dzień w roku! Przynajmniej w naszej okolicy... ale lato jak to lato, albo upał, albo leje - najpierw skwar totalny, a później burze i ulewy. Na dworzec jedziemy złapać pociąg 16:38, właśnie w okolicy zaczynają krążyć ulewy, nas na szczęście nie dorwały i nie zlały na starcie, a chmury zapewniają wreszcie ochronę przed Słońcem (nadal jest gorąco, ale nie jest to bezpośrednie przypiekanie). Przyjechał Impuls Kolei Mazowieckich, w środku pusto, więc instalujemy się na luzie, nawet Weehoo nie musimy odpinać.




W Skierniewicach przesiadka, idę kupić bilet - parę fotek z wnętrza dworca z socrealistycznym sgrafitto... niestety są ludzie, którym się marzy ich zniszczenie w ramach tzw. dekomunizacji, mam jednak nadzieję że ocalenie i będzie można mieć kontakt z historią podczas przesiadki. Dwa powiększenia po kliknięciach w fotkę.





Bilet wycieczkowy dla dwóch osób i dwa kupony po 0zł na przewóz roweru... pani wydrukowała i stwierdziła, że chyba wydrukuje drugi kupon, bo drukuje jej jakby na przewóz jednego roweru... a nawet jak nie, to od przybytku głowa nie boli, bo i tak jest za darmo.



Do pociągu mamy godzinę, w międzyczasie mijają nas dwa weekendowe pociągi ŁKA Sprinter - przyspieszone z Łodzi do Warszawy i z powrotem. Do Warszawy puszczają reprezentacyjne pociągi, te z okazjonalnymi malaturami - załapaliśmy się na najnowszy, czyli Pogonowskiego z malaturą z okazji 100-lecia Bitwy Warszawskiej (na jednym końcu jest Stefan Pogonowski, na drugim Ignacy Skorupka).





W drugą stronę jedzie Flirt Stulecie Województwa Łódzkiego, oraz Bajkowy (z postaciami z bajek).




Nasz pociąg już stoi - oto Impuls (tak więc z Impulsa przesiadamy się do Impulsa) do Kutna.



Hę, tylko jak się do niego dostać... stoi sobie, ale zamknięty. Bliżej godziny odjazdu pojawia się jakaś babcia i próbuje wejść,. potem konduktor - ten dokładnie obchodzi pociąg i sprawdza, ale i tak musi poczekać aż pojawi się maszynista.



Tędy



We Flirtach ŁKA jest słabo z miejscem na rower - są trzy wieszaki, ale wciśnięte w środku - z jednej strony od wejścia odgradza WC, z drugiej kilka siedzeń i biletomat... W Impulsie na szczęście te trzy wieszaki są przy wyjściu i to po dwóch stronach, więc da się postawić rowery (to więc) i nie musimy rozjuczać rowerów, żeby je potem przed wyściem zapakować z powrotem. Postawiliśmy pod jednym wieszakiem, żeby dwa były wolne jakby kto z rowerem się pojawił (nikt nie wsiadł), co prawda zablokowaliśmy dodatkowo dwa miejsca, ale przy luźnym pociągu to nie problem... zresztą pociąg był tak luźny, a my siedzimy na końcu, więc na przestrzeni z poniższych dwóch zdjęć byliśmy tylko my.




A to strefa dla obsługi pociągu, gdy ten jedzie w druga stronę.



To nasza pierwsza jazda Impulsem w barwach ŁKA, więc go zwiedzamy (najciekawsze rzeczy i tak są w naszym końcu pociągu). Idziemy obejrzeć łan zboża z makami i chabrami... w kibelku.



Rzut okiem w głąb pociągu.



A to miejsca dla podróżnych z dziećmi, widziałem to już na zdjęciach i chciałem sfocić - stolik z grą planszową.





Kostka do gry.



Biletomat - jak widać da się zrobić biletomat zajmujący mało miejsca, a nie wielkości szafy.



Nie jedziemy do samego Kutna, bo nie chcemy się przebijać przez miasto, wysiadamy dwie stacje wcześniej (złotniki Kutnowskie), bo stąd trasa wydaje się optymalna. W czasie przesiadki w Skierniewicach byliśmy otoczeni ulewami, ale tam nie padało, w czasie jazdy nie padało... jednak dojechaliśmy do granicy pierwszej ulewy i gdy wysiedliśmy, zaczęło padać.



Jedziemy dziurdziołami w siąpiącym deszczu (takie kropienie nam nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, wreszcie jakaś ulga po upałach), udaje nam się skrócić o jakieś 2km trasę, bo wyasfaltowała się jakaś gruntówa i zamiast żwirówy mieliśmy równiutki jeszcze asfalt.



Niedobrze, jedziemy wprost w to coś.



No i sprawa się wyjaśniła. Niezorientowanych poinformuję, że jest taka turystyczna piosenka pt. "Jaworzyna",bardzo ładna, ale rzadko się ją śpiewa, gdyż przykleił się do niej przesąd, że jak się ją zaśpiewa, to na pewno będzie lać (faktycznie w tekście jest o deszczu).



I rzeczywiście, zaraz rozpadało się na dobre... kawałek jechaliśmy w deszczu, ale załapaliśmy się na klimatyczny blaszak i przekiblowaliśmy w nim 40min przeczekując najgorszą zlewę. Przy okazji przerwa na piąte śniadanie (lub drugi poobiadek). Przejechaliśmy ledwie 8km od stacji.



Z przystanku oglądaliśmy zachód Słońca.



Tęcza nad przystankiem




W końcu padanie przechodzi w siąpienie i tak się ustaliło, więc ruszamy. Jedziemy w siąpieniu, które czasami ustaje, aż w końcu zupełnie przestaje padać. Opuszczamy województwo mazowieckie i zaliczamy nową gminę (tutaj jest granica dwóch zaliczonych na tym wyjeździe gmin, jeszcze jedną zaliczyliśmy tydzień temu).



Większość trasy rypiemy już po zachodzie Słońca - w zapadającym zmroku i po nocy. Sporo dziurdziołowatych asfaltów, pod Łąckiem ładujemy się w opisywaną tydzień temu śmieszkę - wzdłuż wojewódzkiej jednak nią jedziemy, jakoś przepychamy się przez krzywą kostkówę, potem znośne lub dobre asfalty, na ale za centrum wsi olewamy hopsiastą kostkówę, rezygnujemy się też  ze starego żwirowo-dziurawego asfaltu, lecz lecimy wygodnie asfaltem (o tej porze nie minął nas nawet żaden samochód). I wbijamy się w las by sobie zanocować.

Obiadokolacja się gotuje.



Ten pająk próbował mi wejść w ognisko, więc go przegoniłem... był cały czarny, ale ubabrał się trochę popiołem.



A co tam w międzyczasie u Kluski? Oto niektóre z zajęć - pranie.



Ćwiczenia z kompasem i bieg na azymut.



Strzelanie z wiatrówki



Pierwsza pomoc - tak mi się przypomniało, że jak na PO była omawiana ta pozycja, to ja ze zdziwienie stwierdziłem:
- O, to ja śpię w pozycji bocznej ustalonej!



Kluska, żyjesz?




  • dystans 53.40 km
  • 3.50 km terenu
  • czas 03:20
  • średnio 16.02 km/h
  • temperatura 28.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 4: Rypanie do domu

Poniedziałek, 17 sierpnia 2020 · dodano: 21.08.2020 | Komentarze 4

Kolejny poranek, kolejny wschód Słońca nad Wisłą, aczkolwiek tym razem nie nad głównym nurtem, od którego jesteśmy oddzieleni kępami (jak są nazywane wiślane wyspy).







Od zachodu nachodzą chmury i niestety dosyć szybko przesłoniły Słońce... no cóż, w odróżnieniu od poprzedniej miejscówki, tutaj od rana sporo komarów (ciekawe dlaczego? może przez brak mgieł? rosa była, pojawiła się wcześnie po zmroku, ale mgieł nie było... a może dlatego że naokoło krzaki*, a tam tylko z jednej strony, a z drugiej Wisła?). Jak Słońce wyszło, to przegoniło komary, ale jak się schowało za chmury, to krwiopijce wróciły... no cóż, jak nie upał, to komary.

*) - w krzakach się gnieżdżą, przejść obok nich nie można, żeby się chmara na człowieka nie rzuciła



Z cyklu "patenty" na oszczędność wagi i miejsca - kawa, herbata, ziółka, cukier.



Dziś bardzo sprawnie się zebraliśmy, dziś dłuższy kawałek i chcieliśmy jak najdalej dojechać korzystając z chłodu i chmur (bo nie wiadomo kiedy znikną). Desantujemy się z powrotem z łachy na brzeg.



Jeszcze sprzątamy okolice dwóch ognisk - gdyby gdzieś w pobliżu był śmietnik, to te siatki byśmy tam zabrali, ale na najbliższym przystanku nie ma kosza, więc tylko znosimy z plaży i zostawiamy przy drodze.




7:30 - jesteśmy już w drodze



Mostek kolejki wąskotorowej. Tutaj jest dawne odbicie sochaczewskiej wąskotorówki do dawnego mostu w Wyszogrodzie.





A dołem Kanał Kromnowski się wije.



Wreszcie jest normalna temperatura, Słońce nie przysmaża, nawet chwilami próbuje kropić... ale kropelki, którymi dostałem mogę chyba zliczyć na palcach rąk i nóg.

W związku z tym, decydujemy się nie jechać najkrótszą drogą, ale wałem wzdłuż Bzury... odległościowo to tylko pół kilometra więcej, ale z odcinkami gruntowymi (sensownymi, ale jednak). Zawsze to omijamy 5km wojewódzką i jedziemy w pięknych okolicznościach przyrody i architektury (kościół w Brochowie).



No tak... oprócz tej baterii, flaszki poupychane w rurach, nie mówiąc już o kwiatach butelkowca kwitnących w wodzie.




To wygląda na żabiściek pływający




Przebijamy się na wał



I lecimy wałem wzdłuż Bzury...nie to, żebyśmy rzekę w ogóle stąd widzieli.




Jedna z dwóch enklaw Kampinoskiego Parku Narodowego, które dziś przecinamy. A na wyjeździe zdziwko - nowe tabliczki. Fajnie, oto przykład jak przy pomocy prostych środków osiągnąć ciekawy efekt - parę belek, parę gwoździ i łoś jak żywy. Przy drugiej enklawie tabliczki też na n owych słupach... tutaj i tak chyba były na drewnianych słupach, ale większość tabliczek informujących o obszarach chronionych w innych miejscach, jest obecnie w stylistyce autostradowej.



Dawny wojenny cmentarz w Janowie... spoczywali tu żołnierze polegli w bitwie nad Bzurą, najpierw ich ekshumowano na cmentarz w Sochaczewie, ale niedokładnie. To co zostało ekshumowano później na pobliski cmentarz w Brochowie.




O, nowa tabliczka.



No i tradycyjny postój pod renesansowym kościołem obronnym w Brochowie. Kościół był niszczony w trakcie dwóch wojen światowych, a potem odbudowywany. Podczas pierwszej, zaraz obok na Bzurze przez ponad pół roku przebiegała linia frontu, a w drugiej podczas bitwy nad Bzurą w tym rejonie wojska polskie przeprawiały się (z różnym skutkiem) przez Bzurę, by dalej przebijać się przez Puszczę Kampinoską do Warszawy.



Takie pamiątki walk są przy kościele - przymurze brukowane gąsienicą, łuską i skorupą pocisku.



W ściany kościoła są wmurowane łuski i skorupy różnych pocisków.





Są też inne artefakty.



A to długo nie wiedziałem co to... zastanawiałem się czy to aby nie jakaś bomba lotnicza.... dopiero jak zrobiłem dokładne zdjęcia, to się okazało, że to skorupa pocisku, ale wmurowana odwrotnie - wystaje czubek, a nie tył. Natomiast w miejsce po zapalniku umieszczono takie coś - chyba do mocowania piorunochronu.

Kiedyś jak oglądałem pociski wmurowane w kościół, to akurat była wycieczka Japończyków - ja podszedłem zrobić zdjęcie temu poniżej i ruszyłem dalej, patrzę a Japończycy rządkiem po kolei podchodzą pod pocisk i robią mu zdjęcie.





Jedziemy dalej, znów mijamy kolejkę sochaczewską, ale tym razem odcinek czynny - są tu kursy turystyczne z Sochaczewa do Wilczy Tułowskich.




Po 10-ej Słońce zaczyna wyglądać zza chmur, na szczęście nie cały czas, ale i tak zaczyna się robić coraz cieplej... za gorąco.

Zjazd na Warmię.




Utrata, na moście nawet nie śmierdzi, zejścia na brzeg nie ryzykowaliśmy.



Mostek na Pisiobojga wód.




Jedzie się coraz gorzej - coraz goręcej, wiatr przeszkadza, drogi coraz gorsze... ale przede wszystkim, jesteśmy chyba zrypani po kilku dniach jazdy w upale i teraz to wychodzi.

Odcinek Szymanów - Oryszew, chyba najgorszy asfalt w okolicy. Zaraz za Szymanowem jest odcinek lewostronny, prawa strona jest tego standardu lub gorsze, a lewa znośna, toteż jeździ się lewą (samochody też).



Uff, zbliża się granica powiatu i wyremontowany ostatnio odcinek (jeszcze rok temu nie było różnicy).



Jesteśmy w domu!  Teraz czeka nas najgorszy docinek - coraz goręcej, wkrótce wykręcamy w lewo centralnie pod wiatr, zmęczenie się kumuluje... a i z drogami nie jest tak różowo, za Oryszewem znów są dziurdzioły, choć nie takie jak powyżej. Około 12-ej strasznie zmordowani wracamy do domu.



A co tymczasem u Kluski? Między 8 a 10 przechodziły u nich jakieś deszcze (choć niezbyt intensywne)... deszcz nie deszcz, idziemy do lasu gotować śniadanie na ognisku. Kluska z garem - poznajemy ją po sandałkach i menażce.



Przywilej drużynowej - wyżeranie jajecznicy z gara, ze ścianek zawsze można najwięcej wyskrobać.



Wieczorne ognisko, dziewczyny układają patyczki. Ponoć jest fajne, bo nietoperze latają nad polanką, a w okolicy pełno tramwai i innych robali.






Kategoria mazowieckie, wyprawki