teczka bikera meteor2017

avatar Miejsce robienia kawy do termosu: Żyrardów. Od 2009 nakręciłem 121627.30 km z czego 18174.25 wertepami i wyszła mi mordercza średnia 17.11 km/h
meteor2017 bs-profil

baton rowerowy bikestats.pl

Czerstwe batony

2024 2023 2022 2021 2020 2019 2018 2017 2016 2015 2014 2013 2012 2011 2010 2009 Profile for meteor2017

Znajomi bikestatsowi

Jakieś tam wykresy

Wykres roczny blog rowerowy meteor2017.bikestats.pl

Kalendarium

  • dystans 37.62 km
  • 2.00 km terenu
  • czas 02:15
  • średnio 16.72 km/h
  • temperatura 24.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Kluskobiwak 8: Przez Nową Holandię

Wtorek, 25 sierpnia 2020 · dodano: 12.09.2020 | Komentarze 5

Poranek pochmurny i tak mogłoby zostać cały dzień, ale niestety do południa robi się dosyć słonecznie i trochę za ciepło... no dobra, nie są to takie upały jak w minionych tygodniach, idzie wytrzymać, ale temperatura nadal jeszcze nieoptymalna.







Poranna rosa




Do południa dalej plażujemy i powoli się zwijamy. Klusce się tu podoba, do następnej miejscówki droga niedaleka, pogoda zapowiada się dobra i stabilna, więc nie musimy się spieszyć.

Robimy na przykład wyprawę na wyspy (te łachy z lewej na poniższym zdjęciu), zanim poszliśmy tam razem, rano nim Kluska wstała sam sprawdziłem czy da się bezpiecznie dojść.



Nowy ląd! Nazywamy go Nową Ptasią Wyspą.



Idziemy do jej końca, ale po drodze okazuje się, że to nie jest jedna wyspa, tylko archipelag poprzecinany cieśninami, w których są prądy wodne raz do głównego nurtu Wisły, a raz od niego.



Ostatecznie nazywamy go Archipelagiem Nowej Ptasiej Wyspy, przy czym miano Nowej Ptasiej Wyspy zostaje przyznane najwyższej wyspie (co poznajemy po suchym piasku).



Przylądek Północy Nowej Ptasiej Wyspy.



Wyprawiamy małżowe łódeczki na wielką wodę. Z prądem w cieśninie płyną ładnie, ale jak wypływają na otwartą Wisłę, to natrafiają na silne fale (mocno wieje), które zatapiają mniejsze łódeczki... większe dają radę, ale fale je cofają i znoszą na mielizny.




No dobra, koniec ekspedycji na Nową Ptasią Wyspę i wracamy.



Z innych ciekawostek, nie wiedziałem że trzciny rozprzestrzeniają się poprzez rozłogi.





A tu Kluska robi drogę przez wysuszoną, spękaną ziemię.



O 12:40 w końcu ruszamy



Najpierw jedziemy do Skansenu Osadnictwa Nadwiślańskiego w Wiączeminie Polskim. To najmłodszy skansen na Mazowszu, a może i w Polsce, otwarty 14.10.2018. Skansen malutki, co akurat jest zaletą, bo można dokładnie go zwiedzić, przy wiekszych w pewnym momencie jest przesyt i ogląda się po łebkach.

Pisownia nazwy miejscowości jak widać nie jest sprawą oczywistą.




Panorama i mapka skansenu.




Biuro skansenu jest w domu polskim. Krótki postój i najważniejsze rzeczy - czytanie i jedzenie.

Aha, lavinka doszperała się w genealogii jakichś olederskich przodków, toteż Kluska nie omieszkała się pochwalić każdej przewodniczce (przy kolejnych obiektach), oraz tym że jest zuchem... zresztą jedna pani ma wnuki w harcerstwie i zna stanicę w Gorzewie, a druga pani ma rodzinę pod Żyrardowem.




Skansen powstał obok dawnego zboru ewangelickiego (z 1935), który w latach powojennych pełnił funkcję kościoła katolickiego. Byliśmy tutaj w 2011 i mogliśmy sobie zwiedzić opuszczony zbór. Dlatego wrzucam poniżej porównawcze pary zdjęć z 2020 i 2011 roku.










Za zborem drewniany budynek szkoły tzw. pastorówka, na zdjęciach z 2011 też go widać, aczkolwiek pani przewodniczka mówiła, że był rozebrany i zbudowany od nowa.




Dom olęderski z Kępy Karolińskiej, tzw. langhoff, czyli zagroda jednobudynkowa - w jednej bryle mieści się dom mieszkalny, obory, stajnie itp, oraz stodoła. Między różnymi częściami zagrody przechodzi się wewnątrz budynku, toteż nie trzeba wychodzić na zewnątrz, przy czym stodoła jest położona niżej (co widać z zewnątrz) i schodzi się do niej po drabince.

Zaglądając do opisu Kępy Karolińskiej w katalogu osadnictwa holenderskiego, wydaje się że to dom nr 3 lub 12.

Kluska pozwiedzała wszystkie zakamarki, wlazła nawet do wędzarni.



Warto zwrócić uwagę na wiklinowe płotki.



Za stodołą jest jeszcze dobudówka na łódkę itp.




O, a obok piwniczka z naszej ulubionej rudy darniowej.




Dom z Białobrzegów, tutaj pod jednym dachów jest dom i część dla zwierząt. Obok wolnostojąca stodoła. Wędzarnię też obejrzeliśmy, ale nie dało się do niej wejść, ze względu na inną konstrukcję (to znaczy wejść by się dało, ale nie wiem, czy przewodniczka by pozwoliła).




Zdecydowanie pora na kawę (mamy swoją z termosu).



Na koniec mały, ale ciekawy obiekt - suszarnio-powidlarnia, oprócz wyposażenia powidlarni i susarni, jest też trzecia wędzarnia.

Zdziwiłem się nieco, czytając (o tu: powidlarstwo - informacje), że zasadniczo powidła olęderskie były płynną masą produkowaną z buraków cukrowych, ewentualnie gęstsze z dodatkiem dyni i jabłek. No cóż, powidła mi się śliwkowo kojarzą, chociaż robiliśmy kiedyś powidła dyniowe, ale z samej dyni (no, buraki cukrowe w zasadzie też były dodawane, ale w postaci cukru).




Specjalne beczułki na suszone owoce.



Cmentarz od strony drogi... cmentarz też tu był zanim powstał skansen, ale w 2011 go przegapiliśmy, zapewne był w krzakach.



Jedziemy dalej, jest ciutkę za ciepło, ale przynajmniej mamy z wiatrem (nie to co tydzień wcześniej).



A oto tytuł dzisiejszej wycieczki, idealnie nam pasował do trasy przez tereny osadnictwa olęderskiego i do tego ze skansenem.



Przydrożne jabłuszka do powideł... albo do wszamania od razu na surowo.



Krótki postój w cieniu nad Wisłą.



Po drodze uzupełnienie zapasów w sklepie, w pewnym momencie przyjechać koleś na tak wyposażonym pojeździe... ze trzy torebki podsiodłowe, czy nawet podpodsiodłwe (wrzucam powiększenie, może zainspiruje yurka, który takowych szuka), odblasków co najmniej sześć, jakieś dynamo-prądnice, linki, futerał na telefon itp. ale zapięcie z gatudnu tych, co to można przeciąć cążkami.



Przejazd nad Bzurą.



Jesteśmy na miejscu, poza weekendem i wieczorem akceptowalna ilość na tych łachach (znaczy zero), nie to co tydzień wcześniej... a pewnie i za zimno na plażowanie, bo w dzień temperatura nie przekraczała 25 stopni (no, chyba że słońcu).







Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 29.00 km
  • 1.50 km terenu
  • czas 01:32
  • średnio 18.91 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 7: Plażowanie z małżami

Poniedziałek, 24 sierpnia 2020 · dodano: 03.09.2020 | Komentarze 4

Poranek nad Wisłą





Jak to nad Wisłą - sporo ptactwa.

Żurawie




Czapla



Łabędzie



i inne





O, słychać jakieś życie w obozie - biwak się budzi. Dwa namioty, bo oczywiście musieliśmy rozbić także nowy namiot Kluski.



Kluska rozpala ognisko po harcersku... no prawie, bo nie mamy kory brzozowej, więc patyczki podpalamy świeczką.




Biwakowa zastawa



Rano sporo chmur, ale potem nieco się przerzedziło i Słońce niestety coraz częściej świeciło.



Zdecydowaliśmy, że zostajemy tu do jutra. Powodów jest kilka:
1) Byliśmy trochę zrypani, mimo że podróż krótka
2)) Kluska też potrzebowała pobycia z nami i relaksu, to był w końcu jej pierwszy wyjazd bez rodziny
3) I tak planowaliśmy jeden dzień na plaży, bo zawsze za krótko byliśmy w takich miejscówkach i ciężko było Klu wyciągnąć...początkowo zastanawialiśmy się nad następną miejscówką noclegową, ale zdecydowaliśmy się na tą, bo:
- tam więcej komarów, a tu specjalnie z dala się rozbiliśmy od krzaków i w ciągu dnia nie powinno być komarów
- ta miejscówka częściej jest pod wodą, trzeba korzystać z okazji (tydzień wcześniej było jej znacznie mniej)

Skoro tak postanowiliśmy, trzeba było zorganizować cień - pod krzaki się nie przenosimy ze względu na komary... rozpinamy więc płachtę namiotową między namiotami i na dodatkowych kijkach. Na szczęście nie jest tak upalnie jak w minionych tygodniach (choć nadal gorąco gdy słońce świeci), na szczęście jest trochę chmur, na szczęście wiele solidny wiatr.



Zostawiam dziewczyny na plaży, a ja jadę na lekko do sklepu uzupełnić zaopatrzenie. We wsiach po drodze sklepu nie ma... no, w zasadzie  Troszynie Polskim jest Sklep Piwo, ale zamknięty na cztery spusty, muszę więc pojechać do Dobrzykowa.

W Troszynie Polskim tylko krótki stopik na parę fotek przy kościele  - ciekawie wygląda ta wygolona tujka na tyłach.




Przy drzwiach tabliczki upamiętniające poziom wody w czasie powodzi.



Jeszcze rzut okiem na mogiłę z września 1939 i w dalszą drogę.




Po drodze natykam sporą gąsienicę. To prawdopodobnie trociniarka czerwica, przenoszę ją z asfaltu w krzaki.




Dosłownie kilkanaście metrów dalej kolejna, odrobinę mniejsza gąsienica... to chyba jakiś nastrosz, obstawiam  że nastrosz półpawik. Też ja ewakuuję.




Oznaczenie dziurowzgórków.



Olęderska zagroda jednobudynkowa, następnego dnia obejrzymy takie w skansenie... ale nie uprzedzajmy faktów.




Okazało się, że kupiłem zbyt ładny bochenek chleba... z oczami! Kluska zabroniła go kroić, opatuliła kocykiem i położyła spać w namiocie. Dobrze, że kupiłem dwa różne chleby, za to następnego dnia musiałem go pokroić po kryjomu i tak wyciągać, żeby nie było widać, że to ten okrągły.



Nasz biwak - dobrze że coraz więcej chmur, bo co prawda pod płachtą cień jest, ale nagrzewa się jednak trochę... dobrze że jest też wiatr, to jakoś da się wytrzymać w chwilach słonecznych.



Kluska przerobiła swój namiot na czytelnię.



Wiatr jest niezły, więc musieliśmy najbardziej narażone końce linek dociążyć, żeby nam szpilek z piachu nie wyrywało (śledzia mieliśmy tylko jednego, bo jednak istotnie więcej ważą).




Na piasku spotykamy kolejną gąsienice... to prawie na pewno rusałka pawik. Przenosimy ją do najbliższych krzaków, od których sporo odeszła i błąkała się po pustyni... jeśli wejście na piasek było celowe, to i tak obok krzaków  będzie miała te piochy.



Jeszcze rano, przed moim wyjazdem, Kluska urządziła na wysepce zagrodę dla małży.

To była świetna zabawa, ale założę się, że Klu nauczyła się więcej o małżach niż z podręcznika (zresztą ja też się trochę nauczyłem).  Raz, że mogła w ogóle obejrzeć sobie różne małże (osobniki różnej wielkości) - dotknąć ich, poznać nazwy, a poza mogła obserwować ich zachowanie.  Bowiem małże zagrzebywały się w mule, wyłaziły z niego, wędrowały, znów zagrzebywały... otwierały się, wysuwały nogę, zamykały. A to wszystko w formie zabawy - nie padają słowa: nauka, lekcja itp. Co prawda są wakacje, ale nam to nie przeszkadza się uczyć, dla nas szkoła jest wszędzie i zawsze, a jednocześnie nie jest ograniczona czterema ścianami... właśnie dlatego przeszliśmy na edukację domową, żeby móc tak przez cały rok, bo w roku szkolnym szkoła zabierała nam sporo czasu i przeszkadzała w nauce. Dobrze, że zdążyliśmy załatwić formalności przed całym tym zamieszaniem.

Ale wracając do małży...



Na początek dwie corbicule i trzy skójki (chyba że jakaś szczeżuja się zaplątała, a ja nie rozpoznałem).  Corbicule szybko się zagrzebywały w mule i tyle... pamiętając gdzie były, można je było później spróbować wygrzebać. Skójki też początkowo się zagrzebały, ale potem wygrzebywały się, łaziły i z nów zagrzebywały (ale wtedy można je było znaleźć po śladzie).

Skójki i szczeżuje można znaleźć właśnie po śladzie w mule - nawet jak już się zagrzebie, to jesli ślad jest świeży i nie poprzerywany, to na którymś końcu można odgrzebać małża. Corbicule czasem znajdywaliśmy na płyciznach.



Zagroda dla małży - już tu trochę widać, że ją zalewa. Otóż poziom wody w Wiśle trochę się zwiększał, potem opadł, potem znów nieco zaczął rosnąć. Wrzucam fotki z okresu półtora dnia - w nocy znów poziom wody wzrósł i następnego dnia nadal przybywało.



Spacerują po zagrodzie



Zagrzebuje się



O, tu nam przez noc wyszły z zagrody i się zagrzebały, ale łatwo je było złapać.



Na pierwszym planie druga zagroda... no i widać, że Wisła coraz bardziej je zatapia.



A tu już tylko patyczki wystają.



Skójki (raczej, ale zastrzegam, że mogłem pomylić z jakąś szczeżują).



A tu nam się trafiła szczeżuja z przyczepioną do niej racicznicą zmienną. Racicznica jest gatunkiem obcym, ale od dawna jest już w Polsce i jest raczej dosyć powszechna.




A to corbicula fluminea, albo fluminalis (są bardzo podobne do siebie), oba to gatunki obce inwazyjne.




A to szczeżuja chińska, kolejny gatunek inwazyjny, ale ten udaje mi się zaobserwowac po raz pierwszy. Tydzień wcześniej muszle, a teraz także żywe osobniki.







Muszelka i piasek



Kamyczek ze skamieniałościami



Słońce poboczne - z lewej jako ładny wycinek tęczy, z prawej jako błysk światła, z jednej strony lekko tęczowy.




Ekspedycja na wyspę z pniakiem.



Jedna z łódeczek



Jedna z lepszych zabawek - kijek na sznurku. Tu robi za zwierzątko - szczurka o imienie Ściurek.



Półwysep, który przechodzi w płyciznę i...




Kończy się Ptasią Wyspą.



Ten półwysep odcina od reszty Wisły zatoczkę. Początkowo chodziliśmy za Kluską krok w krok, bo w końcu Wisła to duża i niebezpieczna rzeka... jednak po zbadaniu zatoczki, gdy okazało się że jest płytka, a największe głębiny sięgają Klusce nieco ponad kolana, to już daliśmy jej więcej luzu (choć cały czas mieliśmy ją na oku). Dalsze wyprawy w Wisłę odbywały się za rękę, ostrożnie i tylko po płytkiej wodzie.  Kluska generalnie zachowywała się rozsądnie, chodziła tam gdzie bezpiecznie, nie zapuszczała się w niezbadane rejony wody... jak sobie przypomnę niektóre jej koleżanki, to o dziwo w porównaniu Klu ma więcej rozsądku.

Wody przybywa i półwyspu ubywa. Wyspy też.




Coraz mniej, a z wyspy już tylko paseczek piasku




No i zatopiło - z prawej widać dawny półwysep z minimalną ilością wody na nim,  tylko port dla łódeczek trochę jeszcze wystaje. Dobrze że wiemy gdzie jest bezpieczna zatoczka, bo bez półwyspu ciężej by było ją wyznaczyć.



Żurawie zlatują się wieczorem nad Wisłę.





Dobranoc






Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 59.10 km
  • 23.50 km terenu
  • czas 04:32
  • średnio 13.04 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 6: Odebranie Kluski

Niedziela, 23 sierpnia 2020 · dodano: 30.08.2020 | Komentarze 1

Bukowa Hacjenda - czyli poranek w lesie. lavinka stwierdziła, że w mniejszym namiocie z wiercącą się Kluską nie wytrzyma więcej niż jedną noc... toteż zabrała większy namiot. I tak teraz to ona namiot wozi, bo z Weehoo nie mam jak przytroczyć dodatkowych bagaży na bagażniku. Po wczorajszych deszczach całą noc kapało z drzew, poza tym wcześnie się zbieramy, toteż można zapomnieć o zwijaniu suchego namiotu.



Ciemka sąsiadka



Zahaczamy o cmentarz ewangelicki w Marianowie... prawdopodobnie jakiś ewangelicki. Jest tylko krzyż i jeden głaz, na którym coś chyba było osadzone (np. krzyż).



Kluskę mamy odebrać ze stanicy o 15-ej, toteż mamy trochę czasu na rundkę po okolicy. Zwiedzamy tzw. okrąglaki pod Lucieniem. Jest to dawny ośrodek letniskowy żyrardowskich zakładów , od paru lat opuszczony i dewastowany - ciekawy opis można znaleźć na żyrardowskim blogu historycznym.

Nieraz słyszałem o jeżdżeniu nad jeziora do Lucienia, albo pobliskiej Koszelówki, kiedyś myślałem że to gdzieś na Mazurach. Dopiero jakieś dziewięć lat temu, rowerując po tej okolicy odkryłem, że to pod Płockiem... wtedy zrozumiałem popularność tych miejsc wśród żyrardowiaków, bo to dosyć blisko, a jak do tego dodać ten ośrodek, to sprawa była jasna.

Niestety obiekty są kompletnie zniszczone, z zewnątrz i z daleka prezentują się nieźle, ale z bliska widać, że patologia powybijała WSZYSTKIE szyby, powyrywała PRAWIE WSZYSTKIE drzwi zrzucając je z balkonów lub do wnętrza okrąglaków (podobnie jak tapczany). Przy czym ze zdziwieniem stwierdziłem, że praktycznie nie widać działalności złomiarzy, więc to wszystko jest dziełem wandali.

Tu przytoczę scenkę, której świadkiem kiedyś byłem, a która wyjaśnia dlaczego jest taki syf w naszym pięknym kraju. Otóż kiedyś spacerowałem w Warszawie po bulwarach nad Wisłą (jeszcze przed przebudową), po weekendzie było tam mnóstwo flaszek... w pewnym momencie zauważyłem grupkę gówniarzy, którzy szli i rozbijali po kolei wszystkie butelki.

Mimo dewastacji, warto nadal tu zajrzeć, natura coraz bardziej pochłania teren, robi się klimatyczna dżungla, w której są zatopione okrąglaki.







Bardzo przydatne oznaczenie, bo jak się wejdzie na dach, to potem trudno z powrotem odnaleźć zejście.



Klimatyczny pasaż łączący trzy największe okrąglaki.



Większość tych drzwi na wejściu się zachowała, widać za ciężkie i zbyt dobrze osadzone, by wyrwać.



W każdym okrąglaku były kwiatowe tapety z innym wzorem.



Plac zabaw. Fajne miejsce ogniskowe, jest ślad po ognisku... szkoda tylko, że taki syf dookoła.



Po zwiedzeniu ośrodka, zjeżdżamy rzucić okiem na Jezioro Lucieńskie... pozostajemy w klimatach polskiego syfu, w krzakach na lewo od kadru jest góra śmieci, nie mówiąc o pomniejszych śmietkach walających się dookoła.



Dąb Jan




Jedziemy przez rezerwat Komary, niestety nie ma tabliczki, przy której moglibyśmy sobie zrobić pamiątkową fotkę.



A to najgorsza śmieszka rowerowa na trasie... kandydatów nie ma dużo, bo na trasie była jeszcze tylko ta śmieszka przez Łąck, na którą narzekałem tydzień temu, mimo to rywalizacja jest zażarta, obaj kandydaci godni tytułu.

Najpierw w Lucieniu zaczyna się kostkówa z hopkami (którą olaliśmy), ale za wsią zaczyna się to co na zdjęciach... to nawet nie jest droga dla rowerów, ale prawdziwa ścieżka!  Wysypana grubym tłuczniem, do tego wąska bo zarastająca (w lesie jeszcze węższa, nie byłoby jak wyprzedzić matki z córką turlających się tamtędy). Oczywiście olaliśmy i ten odcinek - pojechaliśmy gładkim asfaltem na wojewódzkiej.




Żeby było weselej, w pewnym momencie ścieżka przechodzi na lewą stronę, potem na prawą (polska szkoła projektowania śmieszek się kłania), a na każdym przejściu (bo przejazdu nie ma) postawili barierki by między nimi przechodzić... z Weehoo były problem się przepchnąć, a z przyczepką to już w ogóle. Co o tym sądzą rowerzyści, widać na poniższych zdjęciach.

Nie wiem dokąd się toto ciągnie, może do samego Gostynina, my odbiliśmy w bok wcześniej.





Pozwiedzaliśmy jeszcze trochę urbexów, pokjeszowaliśmy




Mutacja kostki rubika jako fant w jednej ze skrzynek - lavinka nas wpisywała do logbooka, a ja się tym bawiłem. Została w skrzynce, nie wymieniałem się, nie miałem takiego fajnego fantu na wymianę, a poza tym niech inni też mają zabawę... takie coś najbardziej cieszy w jakiejś skrzynce, w jakiejś dziurze, w domu to byłaby kolejna kurzołapka.



Wieża ciśnień



Rowerzysta widmo



Zaczęło się robić coraz goręcej, nie był to taki skwar jak w minionych tygodniach, ale nadal dla nas za gorąco. Postanowiliśmy pojechać w rejon stanicy i tam poczekać w lesie.

O nawet drogowskaz nam postawili, gdzie mamy odebrać Klu.



Za stanicą mieliśmy upatrzony sympatyczny suchy las sosnowy w mchach. Bez komarów, w sam raz by odpocząć, ostygnąć, wysuszyć niektóre rzeczy i namiot. Zalegliśmy tu po 13-ej i mieliśmy jakieś półtorej godziny an odsapkę.




Widłaki jakieś




Okazało się, że jest to szałasowy las, w którym harcerze tradycyjnie budują szałasy. Sporo ich było, a reliktów szałasów, które się rozpady, lub budulec z nich posłużył do budowy kolejnych, było jeszcze więcej.




Któryś z tych szałasów budowała Kluska z innymi zuchami.



A tak na marginesie - przedostatniego dnia mieli otrzęsiny... z prawdziwym Neptunem i syreną.



Zdjęcie strażackie na zakończenie. Na szczęście obozowicze i kadra nie musieli nosić w obozie maseczek, obóz był na wpół odcięty od świata, nie było możliwości odwiedzin w trakcie. Dopiero jak na koniec przyjechał komendant hufca, to musiał założyć maseczkę, podobnie jak rodzice, którzy zostali wpuszczeni do stanicy by zabrać bagaże dzieci.



A bagaży było sporo - oprócz plecaka z którym Kluska przyjechała, przybył namiot (każdy obozowicz dostał niedużą dwójkę) plus parę drobiazgów jak bidon, dwa małe plecaczki... jak mi Kluska mówiła, to myślałem, że będę musiał dogadywać transport, bo tam leżał jakiś brerent (myślałem że dostali fanty z demobilu), ale okazało się że to obozowe.  Z resztą nie było łatwo, ale jakoś się zapakowaliśmy



Zanim wyruszyliśmy, Kluska nas jeszcze zaciągnęła na kąpielisko. A potem była bardzo ciężka droga - gorąco, przepychanie się przez piaszczyste drogi z pełnym obciążeniem, do tego Kluska stęskniona za nami wymagała konwersacji (więc pchając rower w pocie czoła, trzeba jeszcze było prowadzić rozmowę), no i co chwila był stopik, żeby uratować żuczka z drogi. To był naprawdę ciężki odcinek, który dał nam w kość.

Tu zabawna scenka, jak z Kluską szliśmy z kąpieliska do drogi, ta znalazła żuczka. Dzieciaki podczas biwaku mówiły na żuczki - Stefan. Gdy odkładała go na pożegnanie przy ogrodzeniu, zainteresowała się tym dziewczynka (mniej więcej w wieku Kluski) na działce z drugiej strony ogrodzenia i nawiązały dialog:
- To jest żuczek Stefciu, opiekuj się nim.
- A co on je?
- A różne rzeczy, ale głównie kupy.
- To włożę go do pudełka z kupami mojej świnki morskiej.



Większy postój na założenie skrzynki (Kluska bardzo chciała w okolicy założyć skrzynkę).



W środku Klu znalazła odpowiedni element maskujący.




Ruszmay dalej, przepychamy się przez śmieszkę przez Łąck - z pełnym obciążeniem trochę trudno pokonywać niektóre podjazdy... ale z Klu nie piszemy się na jazdę szosą, gdzie aktualnie jest duży ruch, bo wczasowicze i letnicy wracają do domów (niedziela, późne popołudnie).



W międzyczasie Kluska zaakceptowała książkę i przynajmniej nie trzeba wysilać umysłu na prowadzenie konwersacji, można się skupić na rypaniu przed siebie... na szczęście w odróżnieniu od zeszłego tygodnia, tym razem z wiatrem i  w mniejszym upale. Postój w Dobrzykowie na skrzynkę.



Jeszcze trochę rypania (ale eleganckimi asfaltami wzdłuż wału przeciwpowodziowego), jedna złapana guma i niedługo po zachodzie Słońca jesteśmy na upatrzonej miejscówce nad Wisłą. Szybko odpalamy ognisko, żeby odstraszało komary, rozbijamy namioty, gotujemy kolację, trochę śpiewamy ("Lato z Komarami") i lulu.




Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 40.21 km
  • 1.00 km terenu
  • czas 02:40
  • średnio 15.08 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 5: Najgorętszy dzień w roku

Sobota, 22 sierpnia 2020 · dodano: 27.08.2020 | Komentarze 16

Mieliśmy pomysł, żeby jadąc odebrać Kluskę ze stanicy, pojechać ciut wcześniej i pokręcić się po okolicy (pokeszować, pozwiedzać), min. zahaczyć o Płock, w którym dawno nie byliśmy... ale upały znów pokrzyżowały nasze plany i wybraliśmy wariant minimum.

Dojechać w niedzielę nie było szans, więc wybraliśmy wariant podobny jak poprzednio - jedziemy w sobotę wieczorem, nocujemy i odbieramy Klu w niedzielę. A że mamy być w stanicy o 15-ej, to rano do momentu gdy pogoda pozwoli, robimy rundkę po okolicy. Niestety w sobotę nie jeździ Mazovia, natomiast jedyny pociąg ŁKA ze Skierniewic do Kutna jedzie przed 18 a nie po 15-ej... co nam pasuje o tyle, że pod Kutnem jesteśmy ok. 19-ej, więc powinno być chłodniej.

I dobrze, że jechaliśmy później, bo dziś był najgorętszy dzień w roku! Przynajmniej w naszej okolicy... ale lato jak to lato, albo upał, albo leje - najpierw skwar totalny, a później burze i ulewy. Na dworzec jedziemy złapać pociąg 16:38, właśnie w okolicy zaczynają krążyć ulewy, nas na szczęście nie dorwały i nie zlały na starcie, a chmury zapewniają wreszcie ochronę przed Słońcem (nadal jest gorąco, ale nie jest to bezpośrednie przypiekanie). Przyjechał Impuls Kolei Mazowieckich, w środku pusto, więc instalujemy się na luzie, nawet Weehoo nie musimy odpinać.




W Skierniewicach przesiadka, idę kupić bilet - parę fotek z wnętrza dworca z socrealistycznym sgrafitto... niestety są ludzie, którym się marzy ich zniszczenie w ramach tzw. dekomunizacji, mam jednak nadzieję że ocalenie i będzie można mieć kontakt z historią podczas przesiadki. Dwa powiększenia po kliknięciach w fotkę.





Bilet wycieczkowy dla dwóch osób i dwa kupony po 0zł na przewóz roweru... pani wydrukowała i stwierdziła, że chyba wydrukuje drugi kupon, bo drukuje jej jakby na przewóz jednego roweru... a nawet jak nie, to od przybytku głowa nie boli, bo i tak jest za darmo.



Do pociągu mamy godzinę, w międzyczasie mijają nas dwa weekendowe pociągi ŁKA Sprinter - przyspieszone z Łodzi do Warszawy i z powrotem. Do Warszawy puszczają reprezentacyjne pociągi, te z okazjonalnymi malaturami - załapaliśmy się na najnowszy, czyli Pogonowskiego z malaturą z okazji 100-lecia Bitwy Warszawskiej (na jednym końcu jest Stefan Pogonowski, na drugim Ignacy Skorupka).





W drugą stronę jedzie Flirt Stulecie Województwa Łódzkiego, oraz Bajkowy (z postaciami z bajek).




Nasz pociąg już stoi - oto Impuls (tak więc z Impulsa przesiadamy się do Impulsa) do Kutna.



Hę, tylko jak się do niego dostać... stoi sobie, ale zamknięty. Bliżej godziny odjazdu pojawia się jakaś babcia i próbuje wejść,. potem konduktor - ten dokładnie obchodzi pociąg i sprawdza, ale i tak musi poczekać aż pojawi się maszynista.



Tędy



We Flirtach ŁKA jest słabo z miejscem na rower - są trzy wieszaki, ale wciśnięte w środku - z jednej strony od wejścia odgradza WC, z drugiej kilka siedzeń i biletomat... W Impulsie na szczęście te trzy wieszaki są przy wyjściu i to po dwóch stronach, więc da się postawić rowery (to więc) i nie musimy rozjuczać rowerów, żeby je potem przed wyściem zapakować z powrotem. Postawiliśmy pod jednym wieszakiem, żeby dwa były wolne jakby kto z rowerem się pojawił (nikt nie wsiadł), co prawda zablokowaliśmy dodatkowo dwa miejsca, ale przy luźnym pociągu to nie problem... zresztą pociąg był tak luźny, a my siedzimy na końcu, więc na przestrzeni z poniższych dwóch zdjęć byliśmy tylko my.




A to strefa dla obsługi pociągu, gdy ten jedzie w druga stronę.



To nasza pierwsza jazda Impulsem w barwach ŁKA, więc go zwiedzamy (najciekawsze rzeczy i tak są w naszym końcu pociągu). Idziemy obejrzeć łan zboża z makami i chabrami... w kibelku.



Rzut okiem w głąb pociągu.



A to miejsca dla podróżnych z dziećmi, widziałem to już na zdjęciach i chciałem sfocić - stolik z grą planszową.





Kostka do gry.



Biletomat - jak widać da się zrobić biletomat zajmujący mało miejsca, a nie wielkości szafy.



Nie jedziemy do samego Kutna, bo nie chcemy się przebijać przez miasto, wysiadamy dwie stacje wcześniej (złotniki Kutnowskie), bo stąd trasa wydaje się optymalna. W czasie przesiadki w Skierniewicach byliśmy otoczeni ulewami, ale tam nie padało, w czasie jazdy nie padało... jednak dojechaliśmy do granicy pierwszej ulewy i gdy wysiedliśmy, zaczęło padać.



Jedziemy dziurdziołami w siąpiącym deszczu (takie kropienie nam nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, wreszcie jakaś ulga po upałach), udaje nam się skrócić o jakieś 2km trasę, bo wyasfaltowała się jakaś gruntówa i zamiast żwirówy mieliśmy równiutki jeszcze asfalt.



Niedobrze, jedziemy wprost w to coś.



No i sprawa się wyjaśniła. Niezorientowanych poinformuję, że jest taka turystyczna piosenka pt. "Jaworzyna",bardzo ładna, ale rzadko się ją śpiewa, gdyż przykleił się do niej przesąd, że jak się ją zaśpiewa, to na pewno będzie lać (faktycznie w tekście jest o deszczu).



I rzeczywiście, zaraz rozpadało się na dobre... kawałek jechaliśmy w deszczu, ale załapaliśmy się na klimatyczny blaszak i przekiblowaliśmy w nim 40min przeczekując najgorszą zlewę. Przy okazji przerwa na piąte śniadanie (lub drugi poobiadek). Przejechaliśmy ledwie 8km od stacji.



Z przystanku oglądaliśmy zachód Słońca.



Tęcza nad przystankiem




W końcu padanie przechodzi w siąpienie i tak się ustaliło, więc ruszamy. Jedziemy w siąpieniu, które czasami ustaje, aż w końcu zupełnie przestaje padać. Opuszczamy województwo mazowieckie i zaliczamy nową gminę (tutaj jest granica dwóch zaliczonych na tym wyjeździe gmin, jeszcze jedną zaliczyliśmy tydzień temu).



Większość trasy rypiemy już po zachodzie Słońca - w zapadającym zmroku i po nocy. Sporo dziurdziołowatych asfaltów, pod Łąckiem ładujemy się w opisywaną tydzień temu śmieszkę - wzdłuż wojewódzkiej jednak nią jedziemy, jakoś przepychamy się przez krzywą kostkówę, potem znośne lub dobre asfalty, na ale za centrum wsi olewamy hopsiastą kostkówę, rezygnujemy się też  ze starego żwirowo-dziurawego asfaltu, lecz lecimy wygodnie asfaltem (o tej porze nie minął nas nawet żaden samochód). I wbijamy się w las by sobie zanocować.

Obiadokolacja się gotuje.



Ten pająk próbował mi wejść w ognisko, więc go przegoniłem... był cały czarny, ale ubabrał się trochę popiołem.



A co tam w międzyczasie u Kluski? Oto niektóre z zajęć - pranie.



Ćwiczenia z kompasem i bieg na azymut.



Strzelanie z wiatrówki



Pierwsza pomoc - tak mi się przypomniało, że jak na PO była omawiana ta pozycja, to ja ze zdziwienie stwierdziłem:
- O, to ja śpię w pozycji bocznej ustalonej!



Kluska, żyjesz?




  • dystans 53.40 km
  • 3.50 km terenu
  • czas 03:20
  • średnio 16.02 km/h
  • temperatura 28.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 4: Rypanie do domu

Poniedziałek, 17 sierpnia 2020 · dodano: 21.08.2020 | Komentarze 4

Kolejny poranek, kolejny wschód Słońca nad Wisłą, aczkolwiek tym razem nie nad głównym nurtem, od którego jesteśmy oddzieleni kępami (jak są nazywane wiślane wyspy).







Od zachodu nachodzą chmury i niestety dosyć szybko przesłoniły Słońce... no cóż, w odróżnieniu od poprzedniej miejscówki, tutaj od rana sporo komarów (ciekawe dlaczego? może przez brak mgieł? rosa była, pojawiła się wcześnie po zmroku, ale mgieł nie było... a może dlatego że naokoło krzaki*, a tam tylko z jednej strony, a z drugiej Wisła?). Jak Słońce wyszło, to przegoniło komary, ale jak się schowało za chmury, to krwiopijce wróciły... no cóż, jak nie upał, to komary.

*) - w krzakach się gnieżdżą, przejść obok nich nie można, żeby się chmara na człowieka nie rzuciła



Z cyklu "patenty" na oszczędność wagi i miejsca - kawa, herbata, ziółka, cukier.



Dziś bardzo sprawnie się zebraliśmy, dziś dłuższy kawałek i chcieliśmy jak najdalej dojechać korzystając z chłodu i chmur (bo nie wiadomo kiedy znikną). Desantujemy się z powrotem z łachy na brzeg.



Jeszcze sprzątamy okolice dwóch ognisk - gdyby gdzieś w pobliżu był śmietnik, to te siatki byśmy tam zabrali, ale na najbliższym przystanku nie ma kosza, więc tylko znosimy z plaży i zostawiamy przy drodze.




7:30 - jesteśmy już w drodze



Mostek kolejki wąskotorowej. Tutaj jest dawne odbicie sochaczewskiej wąskotorówki do dawnego mostu w Wyszogrodzie.





A dołem Kanał Kromnowski się wije.



Wreszcie jest normalna temperatura, Słońce nie przysmaża, nawet chwilami próbuje kropić... ale kropelki, którymi dostałem mogę chyba zliczyć na palcach rąk i nóg.

W związku z tym, decydujemy się nie jechać najkrótszą drogą, ale wałem wzdłuż Bzury... odległościowo to tylko pół kilometra więcej, ale z odcinkami gruntowymi (sensownymi, ale jednak). Zawsze to omijamy 5km wojewódzką i jedziemy w pięknych okolicznościach przyrody i architektury (kościół w Brochowie).



No tak... oprócz tej baterii, flaszki poupychane w rurach, nie mówiąc już o kwiatach butelkowca kwitnących w wodzie.




To wygląda na żabiściek pływający




Przebijamy się na wał



I lecimy wałem wzdłuż Bzury...nie to, żebyśmy rzekę w ogóle stąd widzieli.




Jedna z dwóch enklaw Kampinoskiego Parku Narodowego, które dziś przecinamy. A na wyjeździe zdziwko - nowe tabliczki. Fajnie, oto przykład jak przy pomocy prostych środków osiągnąć ciekawy efekt - parę belek, parę gwoździ i łoś jak żywy. Przy drugiej enklawie tabliczki też na n owych słupach... tutaj i tak chyba były na drewnianych słupach, ale większość tabliczek informujących o obszarach chronionych w innych miejscach, jest obecnie w stylistyce autostradowej.



Dawny wojenny cmentarz w Janowie... spoczywali tu żołnierze polegli w bitwie nad Bzurą, najpierw ich ekshumowano na cmentarz w Sochaczewie, ale niedokładnie. To co zostało ekshumowano później na pobliski cmentarz w Brochowie.




O, nowa tabliczka.



No i tradycyjny postój pod renesansowym kościołem obronnym w Brochowie. Kościół był niszczony w trakcie dwóch wojen światowych, a potem odbudowywany. Podczas pierwszej, zaraz obok na Bzurze przez ponad pół roku przebiegała linia frontu, a w drugiej podczas bitwy nad Bzurą w tym rejonie wojska polskie przeprawiały się (z różnym skutkiem) przez Bzurę, by dalej przebijać się przez Puszczę Kampinoską do Warszawy.



Takie pamiątki walk są przy kościele - przymurze brukowane gąsienicą, łuską i skorupą pocisku.



W ściany kościoła są wmurowane łuski i skorupy różnych pocisków.





Są też inne artefakty.



A to długo nie wiedziałem co to... zastanawiałem się czy to aby nie jakaś bomba lotnicza.... dopiero jak zrobiłem dokładne zdjęcia, to się okazało, że to skorupa pocisku, ale wmurowana odwrotnie - wystaje czubek, a nie tył. Natomiast w miejsce po zapalniku umieszczono takie coś - chyba do mocowania piorunochronu.

Kiedyś jak oglądałem pociski wmurowane w kościół, to akurat była wycieczka Japończyków - ja podszedłem zrobić zdjęcie temu poniżej i ruszyłem dalej, patrzę a Japończycy rządkiem po kolei podchodzą pod pocisk i robią mu zdjęcie.





Jedziemy dalej, znów mijamy kolejkę sochaczewską, ale tym razem odcinek czynny - są tu kursy turystyczne z Sochaczewa do Wilczy Tułowskich.




Po 10-ej Słońce zaczyna wyglądać zza chmur, na szczęście nie cały czas, ale i tak zaczyna się robić coraz cieplej... za gorąco.

Zjazd na Warmię.




Utrata, na moście nawet nie śmierdzi, zejścia na brzeg nie ryzykowaliśmy.



Mostek na Pisiobojga wód.




Jedzie się coraz gorzej - coraz goręcej, wiatr przeszkadza, drogi coraz gorsze... ale przede wszystkim, jesteśmy chyba zrypani po kilku dniach jazdy w upale i teraz to wychodzi.

Odcinek Szymanów - Oryszew, chyba najgorszy asfalt w okolicy. Zaraz za Szymanowem jest odcinek lewostronny, prawa strona jest tego standardu lub gorsze, a lewa znośna, toteż jeździ się lewą (samochody też).



Uff, zbliża się granica powiatu i wyremontowany ostatnio odcinek (jeszcze rok temu nie było różnicy).



Jesteśmy w domu!  Teraz czeka nas najgorszy docinek - coraz goręcej, wkrótce wykręcamy w lewo centralnie pod wiatr, zmęczenie się kumuluje... a i z drogami nie jest tak różowo, za Oryszewem znów są dziurdzioły, choć nie takie jak powyżej. Około 12-ej strasznie zmordowani wracamy do domu.



A co tymczasem u Kluski? Między 8 a 10 przechodziły u nich jakieś deszcze (choć niezbyt intensywne)... deszcz nie deszcz, idziemy do lasu gotować śniadanie na ognisku. Kluska z garem - poznajemy ją po sandałkach i menażce.



Przywilej drużynowej - wyżeranie jajecznicy z gara, ze ścianek zawsze można najwięcej wyskrobać.



Wieczorne ognisko, dziewczyny układają patyczki. Ponoć jest fajne, bo nietoperze latają nad polanką, a w okolicy pełno tramwai i innych robali.






Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 41.10 km
  • 3.00 km terenu
  • czas 02:45
  • średnio 14.95 km/h
  • temperatura 31.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 3: Lato - upał, komary, tłumy ludzi

Niedziela, 16 sierpnia 2020 · dodano: 20.08.2020 | Komentarze 10

Pobudka skoroświt - brzask i mgły nad Wisłą. Na szczęście nie ma komarów, może właśnie przez te mgły... za to namiot pokryty rosą.




Ptaki... generalnie nad Wisłą jest na noclegu dużo ptaków, albo coś lata, albo drze ryja. O, tam za drzewami już widać, że będzie wschodzić Słońce.




Jest... ale nie ma się z czego cieszyć, teraz jest jeszcze przyjemnie, ale wkrótce ta kulka zacznie solidnie prażyć.




Oho, już daje do pieca...



Ślady, ślady, ślady...







Wyplówka, czy po prostu kupa?



Żurawie, łabędzie...




Muszelki



Pustynia



My



Pora przygotować śniadanie



Jakoś tak powoli nam się zbierało i wyruszyliśmy później niż chcieliśmy... błąd, w takie upały każdy poranny kwadrans jest na wagę złota.




Prawie jak Kazimierz Nowak



Tym razem nie jedziemy wzdłuż wału, bo zaczyna się gruntówa, a asfalt odbija do wsi... zwłaszcza że gruntówa słaba (wczoraj jechaliśmy), najpierw nawet znośna, tylko trzeba było omijać liczne dziury, ale dalej była wysypana grubym tłuczniem.



Odbijamy tylko na chwilę nad Wisłę, by sprawdzić czy aby nie ma tam naszego chleba. Starorzecze, łacha piachu, owady, łabędzie... chleba nie ma, musiałem więc gdzie indziej zgubić. Chyba  że te łabędzie porwały i zeżarły.






Wracamy na asfalt i jedziemy przez wsie w poszukiwaniu sklepu:
- Świniary - sklep zamknięty na cztery spusty
- Zyck Polski - mieliśmy nadzieję, że będzie przy kościele ale wieś zaczyna się tuż przy kościele, a zaraz za nim kończy... sklepu ni ma
- Piotrówek - sklep jest, bez łomu nie ma szans na zakupy
- Władysławów - straszna dziura, nie wiem po co te tłumy ludzi tu jeżdżą... sklepu nie ma, a na plażę daleko



Nie ma rady, trzeba odbić do Iłowa, niby nadkłądamy tylko 5,5 km, ale w taki upał każde 5km ma niebagatelne znaczenie. Za to możemy tu sobie zrobić popas w cywilizowanych warunkach na skwerku, a nie na patelni parkingowej przed sklepem.



Udało się dorwać czynny sklep - chyba ten sam, w którym robiliśmy zakupy, gdy ostatnio tu byliśmy na weekendówce.  Udało się dostać chleb - ostatni, jakby co były jeszcze zdechłe bułki i jakieś dwa  wynalazki chlebopodobne.

Gdy na rajdzie po kilku dniach w górach grupa dociera do sklepu, pojawia się coś, co nazywam "syndromem sklepowym". Otóż wchodzi się do sklepu i ma się ochotę na wszystko... Mimo, że jedziemy dosyć krótko, to trochę zaczęliśmy odczuwać syndrom sklepowy i oprócz wody i chleba, wyszedłem z pełną torbą dóbr konsumpcyjnych.



O, chyba były kapitan białej floty na Bzurze lub Wiśle.



Wracamy na trasę wzdłuż Wisły, przejeżdżamy nad Bzurą.



I robimy krótki postój przy dawnym moście drewnianym do Wyszogrodu.  W zasadzie tyle razy tu byliśmy, że można by jechać dalej, ale postanowiliśmy chociaż w minimalnym stopniu pokeszować. Oto przyczółek mostu.




Urbeksik obok




A na poddaszu trzeba uważać - w tej klatce (na gołębie?) to jasnobrązowe coś to resztki gniazda pszczół, czy os... jeszcze jakiś szerszeń się kręcił.



Skwar robi się nie do wytrzymania, Słońce zaczyna dosłownie parzyć, więc jedziemy na upatrzoną miejscówkę nad Wisłą, gdzie docieramy o 12:30 (najwyższy czas, bo jest już dużo za gorąco). Spaliśmy tam w zeszłym roku i widzieliśmy ślady ognisk, a przy nich sporo śmieci, więc spodziewaliśmy się, że moga być jacyś ludzie, ale nie takie tłumy!

Znaleźliśmy sobie zacienioną miejscówkę (te nie cieszyły się popularnością), w miarę możliwości najdalej od ludzi... oto widoczek w jedną stronę.



A to w drugą - tu ludzi nie widać, ale jedna ekipa jest za krzakami po prawej, a druga za krzakami w głębi kadru. Ale nie narzekajmy zanadto - nad morzem wszyscy ci ludzie tłoczyliby się na naszej łasze i jeszcze by się cieszyli, że dziś jest pusto na plaży.



Naprawdę nie wiem, jak ci ludzie mogli wytrzymać na tej patelni, my jak na chwilę wyściubiliśmy nosa z cienia, to zaraz uciekaliśmy, bo Słońce parzyło skórę, piasek w stopy... a oni siedzieli tam cały czas, niektórzy od 1:30 gdy przyjechaliśmy do 16 z hakiem, czyli w największy gorąc! Przy czym dorośli w większości się chyba nawet wcale nie kąpali, tyle co trochę pobrodzili w wodzie za dzieciakami.

Dziś było trudniej przeczekać popołudniową gorączkę, było goręcej, może to przez to że miejsce nieco bardziej osłonięte od wiatru. Poza tym więcej komarów, sporo czasu spędziliśmy się na oganianiu od nich... przy czym lepiej się było nie ruszać, bo jak człowiek się przeszedł, to z krzaków zlatywały się nowe chmary i trochę trwało nim je wybiliśmy.

Lato - upał, komary, tłumy ludzi. To główne powody dla których nie lubimy lata... gdyby nie odwożenie Kluski na biwak, to byśmy się w ogóle nie ruszyli z domu.


Wakacje pod palmami



lavinka skonstruowała prototypowy zegarek słoneczny - jeden patyczek godzinowy, a drugi minutowy... ponoć pracuje nad sekundnikiem.



Metody pozbywania się komarów:

1) Metoda mechaniczna - czekamy aż komar na nas usiądzie, następnie szybko łapiemy go za nóżki (może być za skrzydełka) i ogłuszamy uderzeniem o kamień (czy co mamy pod ręką, np., kolano).

2) Metoda chemiczna - czekamy aż komary na nas usiądą, oblewamy się napalmem i podpalamy. Można tę metodę zastosować w wersji prewencyjnej - nie czekamy aż komary na nas usiądą, tylko od razu się polewamy  podpalamy.

3) Metoda biologiczna - wypuszczamy eskadrę tresowanych nietoperzy (nocą), lub jaskółek czy jerzyków (w dzień) i tworzą one nad nami parasol powietrzny


metoda mechaniczna - zdjęcie poglądowe:


Tradycyjnie muszelki



I muszelka z zawartością



Jedni ludzie się zbierali, inni przyjeżdżali... ci co siedzieli cały czas, zaczęli się zbierać po 16-ej, po 17-ej zostały niedobitki, a ok. 18-ej było już pusto. No tak, jak my zaczynamy wychodzić z cienia, bo da się jako tako wytrzymać na Słońcu.

Nasza łacha z drugiej strony... zaczyna być dobrze.




Rekonesans







Widać, że za niektórymi krzaczkami gromadziły się podłużne górki piasku nanoszone przez wodę.



Tiaaa... potem w to miejsce zebraliśmy więcej śmieci z okolicy, jedno miejsce można omijać z daleka, a przynajmniej nie będziemy się potykać o śmieci co chwile.Niektórzy ludzie to straszni syfiarze.



Na nocleg wybieramy miejscówkę, która jest jak najdalej jak się da od krzaków (siedliska komarów). Trzeba się jednak desantować na drugą stronę





No tak, lavinka wylądowała nie na tej plaży co trzeba.



Niestety komarów nawet tu jest dużo, dlatego jak zachodzi Słońce, czym prędzej rozpalamy ognisko i przystępujemy do gotowania obiado-kolacji.



Tak mi się skojarzyło, nieustająco mnie śmieszy, zwłaszcza na takich noclegach... mam tę naklejkę na mojej skrzynce topu own-cache.



Nasz sąsiad dzisiaj -  pająk piaskowy (to nie nazwa, to mój opis).

Edit: udało mi się znaleźć - ten pająk to wymyk szarawy.



Obok nocował też jakiś bielinek.




A co tymczasem u Kluski? Oto zastęp "Wesołe Liście" (ponoć nazwa "Szaleńcy z Mazowsza" nie została zaakceptowana przez kadrę...).








Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 51.95 km
  • 20.00 km terenu
  • czas 04:25
  • średnio 11.76 km/h
  • temperatura 31.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 2: Walka z nawierzchniami, upałem i wiatrem

Sobota, 15 sierpnia 2020 · dodano: 19.08.2020 | Komentarze 12

Pobudka skoroświt na skraju buczynowego lasku.



Szybkie gotowanie śniadania - kawka i kaszka... Poftafam dla fefleniących - kafka i kafka.



Kluska wcina kaszkę na przedśniadanko - mniam!



Zwijamy się



I już o 7:30 ruszamy w drogę. Mamy Kluskę dostarczyć na śniadanie lub tuż po nim (na wszelki wypadek dostała jeszcze wałówkę - kanapkę z pasztetem i jakieś buły... bo ta kaszka na długo nie starczy). Niby to tylko 5km, ale trzeba przebić się różnymi gruntówami i nie zgubić.



Na początek mamy przyzwoicie utwardzoną drobnym tłuczniem drogę leśną...  a do tego z górki. Kluska tymczasem kończy czytać Mopsika.



Pod Marianowem drogi robią się piaszczyste, a poza tym zaliczyliśmy buraka - we wsi przegapiliśmy zjazd i dopiero za nią się zorientowaliśmy.... szybko, więc nadrobiliśmy tylko 800m.



Piochów coraz więcej.



Ale z górki da się jechać.



8:15 - jesteśmy! Ponoć jajecznica dopiero wjechała, więc Klu załapaliśmy się na śniadanie (hurra!).




No dobra, dziecko zdeponowane w stanicy, a my pozbywszy się jej plecaka, prawie na pusto jedziemy dalej. Początkowe plany były ambitne - jakaś pętelka po okolicy, zahaczenie o Płock, a potem powrót wzdłuż Wisły (sprawdzając miejscówki na nocleg z Kluską). Przy tym oczywiście zwiedzanie, keszowanie, cyklogrobbing... tyle że potem przyszły upały i niestety nie przeszły, więc plan upadł. Ale nie będziemy przecież wracać pociągiem, skoro już jesteśmy 100km, to zrobimy jakąś traskę w wersji minimum. Niestety upały nie odpuściły ani trochę, toteż wygrała wersja minimum okrojona do minimum - ot turlamy się powoli (jazda rano i wieczorem) do domu wzdłuż Wisły bez skoków w bok, dystanse żenujące, ale przy temperaturze przekraczającej 3 dychy, powinny się liczyć potrójnie.

Najpierw powtarzamy poranny odcinek, ale w druga stronę i dojeżdżamy w rejon stacji Łąck. Stamtąd do miejscowości wzdłuż drogi jest ddrk-a.... ładnie poprowadzona, na pierwszy rzut oka wygląda fajnie, człowiek wjeżdża na nią i zaczyna kląć... co u diaska? Co to za wertep?



Jak przyjrzeć się z bliska, to okazuje się że asfalt z wierzchu się zdarł (chyba ma już swoje lata) i jedzie się po wystającym, wtopionym w asfalt żwirku, do tego dochodzą różne dziurdzioły, nierówności itp. Kurczę, prosi się o położenie świeżego asfaltu.



3/4 ławeczek wzdłuż trasy wygląda tak:



Gdy wjechaliśmy do wsi, powitał nas taki oto kostkowy  cpr. Tu już nie wytrzymaliśmy i pojechaliśmy ulicą.



Tuż przed wyjazdem, gdy ostatecznie opracowaliśmy plan dojazdu, zorientowaliśmy się że pierwsze dwa dni będą niehandlowe (święto i niedziela)... niby zapasy jedzenia mamy, ale trzeba uzupełnić wodę (do picia i gotowania), bo wczoraj byliśmy dodatkowo obładowani i nie mogliśmy wziąć na zapas. W górach można butelki napełnić w strumieniu,. na nizinach jeśli nie ma po drodze źródełka (nie mieliśmy żadnego namierzonego) to trzeba nabyć w sklepie, lub wbić się do gospodarstwa z butelkami (dla nas jako jednostek aspołecznych, ta ostatnia opcja jest ostatecznością).

Na szczęście zaraz na początku Łącka trafiamy na otwarty sklep, co prawda trzeba swoje odstać bo kolejka jest spora, ale trudno. Oglądając ciastka widzę takie paszteciki z Żyrardowa. Z Żyrardowa? Biorę! Dopiero w domu na zdjęciu zorientowałem że są z Żyrakowa... może to i dobrze, bo lavince nie smakowały (dla mnie mogły być). Kupiłem też bochenek chleba na zapas, bo w niedzielę może być jeszcze gorzej z pieczywem (a co było z tym chlebem... o tym dalej).

Ze sklepem mieliśmy farta, bo po drodze nie widziałem już żadnego otwartego, miałem co prawda namierzony jeden awaryjny, ale trzeba by nadrobić parę kilometrów, a poza nie było gwarancji, że otwarty.



Za Łąckiem dla odmiany ddr-ka jest bardzo przyzwoita. Robimy sobie mały popas, bo ławeczki w cieniu.



Już myślałem, że trasa od Łącka na wschód jest godna polecenia, ale potem jest krótki kawałek kostkowy, później znów wraca asfalt, ale już nie taki gładki - nieco już zużyty, są jakieś poprzeczne pęknięcia, ale nadal znośny... dopiero gdy się wjeżdża do lasu pojawia się koszmarna, wertepiasta nawierzchnia kostkowa - kostki czasem wystają na połowę grubości, a czasami takoż się zapadają. Na szczęście na pierwszych skrzyżowaniu odbijamy w bok, a ten koszmar ciągnie się dalej do Gąbina (nie wiem czy do samego miasta jest takie coś, ale za skrzyżowaniem kawałek na pewno).



Jedziemy lasem, więc chwilowo mamy cień i ulgę od coraz bardziej przypiekającego Słońca... znaczy niekoniecznie, bo to jest polski las*.

* Słowniczek:
- las - miejsce w którym rosną drzewa
- polski las - miejsce w którym kiedyś rosły drzewa



Jedziemy gładkim asfaltem, ale żeby nie było zbyt sielankowo, w rejonie Ludwikowa zmiana nawierzchni - jest asfalt, który spłynął/wyparował/starł się (niepotrzebne skreślić) i wystaje z niego żwir... baliśmy się, że coś takiego jest do samego Dobrzykowa, ale po kilkuset metrach (może więcej) wraca normalny asfalt. Coraz silniej odczuwamy, że jedziemy pod wiatr... niby chłodzi, ale więcej wysiłku wkładamy w jazdę, więc wychodzi na zero (jednak na postojach taki wiaterek jest na wagę złota).



W Dobrzykowie podjeżdżamy na cmentarz odwiedzić kwaterę z 1939.




Znajdujemy też mogiłę powstańców styczniowych.




Jedziemy do lasku przy cmentarzu po tematyczną skrzynkę i robimy sobie krótki popas w cieniu. A potem przez mostek na Kanale Troszyńskim jedziemy nad Wisłę.




Prawie się przykleiłem robiąc zdjęcia



No, może nie nad samą Wisłę, tylko na wał przeciwpowodziowy, droga biegnie początkowo w połowie jego stoku, później u jego stóp. A asfalcik prima sort, bardzo przyjemnie się jedzie.



Kolejne kilometry Wisły




Robi się coraz goręcej, w końcu decydujemy się zjechać nad Wisłę i zrobić sobie sjestę.



Udało nam się znaleźć miejscówkę nad rzeką z kawałkiem cienia (co wcale nie było proste) i zalegamy na pięć godzin.

W cieniu da się wytrzymać, niestety jest trochę komarów, ale jak się poświęci chwilę by je wytłuc, to potem nim przyleca nowe przez jakiś czas jest spokój.






Okolica nie jest bezludna, gdzieś daleko na jednej łasze jacyś ludzie, na drugiej ląduje inna ekipa z dwóch motorówek... i siedzą na pełnym Słońcu! Rany, jak ci ludzie to wytrzymują? My przed 17 sprawdzaliśmy czy już da się wytrzymać na Słońcu i szybko wracaliśmy do cienia... a i później przyjemniej było w cieniu.

Dosyć upierdliwe sa motorówki, jak tak zalegaliśmy przepłynęło ich ok. dziesięciu. Pół biedy jak szybko przepłynęła, gorzej jak ledwie wlokła się pod prąd i bardzo długo nam pierdziała. Generalnie motorówki i skutery to takie wodne odpowiedniki motorów i quadów.

Jako rodzynek była taka żaglówka, coś za sobą ciągnęła, a na ok. czwórki ludzi. Co to było, czięćko powiedzieć... dwa kajaki? Pontono-tratwa? No, ale najważniejsze, że nie pierdziało.



W krzakach coś kwitło - okazało się, ze to psianka słodkogórz, której owoce parę razy widziałem, ale kwiatów chyba nigdy.




Taka gąsieniczka na mnie spadła.



Przed 17 nie dało się połazić po okolicy, za gorąco. Wiał wiaterek, w cieniu było naprawdę przyjemnie, wydawało się że jest już sensownie, człowiek wychodził na chwilę na Słońce i zaraz uciekał z powrotem. Po 17-ej zaczęliśmy niespiesznie eksplorować sąsiedztwo. (wcześniej naprawdę nie dało się ruszyć spod krzaka).

Tajemnicze ślady, kiedyś stwierdziliśmy, że to chyba bobry.



Szczeżuja, podejrzewam że chińska... taki inwazyjny gatunek obcy, małżowy odpowiednik biedronki azjatyckiej.

Edit: mam potwierdzenie, że to szczeżuja chińska



A to chyba jakaś skójka



Żyworodki... w pustych muszlach ślimaków lubią mieszkać różne żyjątka, także ślimaki. Tutaj te małe były dosyć mocno wklinowane, podejrzewa że zainstalowały się w środku, muszelki im urosły i nie mogły się już wydostać.




Taka muszelka... nie zidentyfikowałem jeszcze, może to być błotniarka uszata, jajowata, lub coś jeszcze innego.



A to niespodzianka - muszla wstężyka austriackiego. Ten wstężyk występuje przede wszystkim na południu Polski, jednak mogą być populacje bardziej na północ, na przykład właśnie nad Wisłą.



lavinka surfuje na sucho



Ok. 17:30 ruszamy, nadal gorąco, nadal lampa, ale da się jechać.



Dawny zbór mennonicki w Troszynie Polskim.




Po drodze sprawdzamy inne miejscówki nad Wisłą - ta łacha wydawała się niedostępna, ale potem znaleźliśmy wejście na nią. Zresztą tydzień wcześniej mogło by się to nie udać, bo przez ostatnie kilka dni poziom wody w Wiśle spadł o ok. 10cm



Czaszka tajemniczego zwierza... i to chyba nie pochodzącego z Ziemi.



Jakiś małż łaził sobie ii rysował serduszko.



Racicznica zmienna



Jęzor piasku







Tu lavinka stwierdziła, że zostaje... ale namówiłem ją, żeby jeszcze sprawdzić jedną miejscówkę.



I dobrze, bo wreszcie zobaczyliśmy żurawie, które słyszeliśmy już w czasie sjesty, ale nigdzie ich nie było widać.




Kapliczka w miejscu, gdzie w 2010 zostały przerwane wały.




Starorzecze, łacha piachu i brzeg Wisły.





Stwierdziliśmy, że jednak wracamy na poprzednią miejscówkę. Po drodze orientuję się, że wypadł mi gdzieś bochenek chleba kupiony w Łacku... okazuje się, że sakwa mi się otwiera. W mojej sakwiie urwał się hak i pożyczyłem starą sakwę lavinki, która jednak zawijała ją w drugą stronę niż ja i gdy zawinę ją na dwa razy, to gdy położę rower na ziemi, wtedy sakwa naciśnięta się otwiera. Dobrze że nic innego nie zgubiłem, ale muszę ją zawijać na trzy razy.

Dojeżdżając sprawdziłem jeszcze miejsce, gdzie kładłem rower, ale chleba nie było, Jutro sprawdzimy jeszcze jedną miejscówkę po drodze, a jak nie będzie, to spróbujemy kupić (i tak musimy skoczyć do sklepu po wodę).

Zbieramy z plaży drewno dryftowe na ognisko



Spieszymy się z rozpaleniem ogniska, bo wieczorem pojawiło się pełno komarów, początkowo nawet ognisko nie bardzo pomaga i człowiek zamiast uciekać od dymu, stara się stać w nim. Ale potem skutecznie odstrasza... chyba że to przez nietoperze, które zaczęły latać.

No i jeszcze ugotować kolację, zjeść, posiedzieć przy ognisku gapiąc się w gwiazdy (rany, ale ich dużo!) i lulu.



A co w tym czasie u Kluski? Na fanpage'u gromady zuchowej jest relacja prawie live... to może wynikać z doświadczeń kadry, że im więcej wrzucają zdjęć, tym mniej rodzice dzwonią. Poniżej parę fotek stamtąd:

Śniadanie, na rogu czeka talerz Kluski.



Kluska w koszulce obozowej... ponieważ chusta zasłania napis, nie za bardzo wiemy co tam jest napisane, ja podejrzewam że "Jestem smacznym zupem".



Jest dosyć kameralnie, bo były limity osób na obóz, a chyba nie zostały nawet osiągnięte. Oprócz naszych zuchów są osoby z innych drużyn i niezrzeszone.

A to 2 Gromada Zuchowa z Żyrardowa w pełnym obozowym składzie.



Na kąpielisku - kąpiel jest nudna, kąpiel błotna jest ciekawsza.





Kategoria mazowieckie, wyprawki


  • dystans 24.98 km
  • 1.50 km terenu
  • czas 01:34
  • średnio 15.94 km/h
  • temperatura 27.0°C
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

KluskoBiwak 1: Kombinacje alpejskie z dojazdem

Piątek, 14 sierpnia 2020 · dodano: 18.08.2020 | Komentarze 12

Ruszamy ok. 17-ej, więc choć jesteśmy już spakowani (tylko dorzucić rzeczy z lodówki), to jest jeszcze czas, by dokonac ostatnich poprawek - wyrzucić mniej potrzebne rzeczy, dorzucić parę niepotrzebnych...

Oczywiście obejrzeliśmy filkim z Jasiem Fasolą jak się pakował i pakowaliśmy się według jego sposobów. Poza tym o pakowaniu na obóz harcerski była książeczka "Gdzie jest Kunegunda?". Poniżej kilka pierwszych stron (jakby co, powiększenia po kliknięciu w fotki).





Teoretycznie dojechać na miejsce można pociągiem, bo obok  przebiega linia kolejowa Kutno - Płock, tak więc jedzie się przez Skierniewice, Łowicz, Kutno i najbliższa stacja jest jakieś 2,5km od stanicy harcerskiej. To tyle teorii, teraz prachtyka - otóż na tej trasie są teraz trzy remonty (przed Łowiczem, w Łowiczu i w Kutnie) i nie da się dojechać z rowerami, bo jest autobusowa komunikacja zastępcza (na kilku odcinkach)... jest DOKŁADNIE JEDNO połączenie pociągowe w ciągu dnia, którym da się dojechać do Kutna (dalej i tak autobus). Do tego upał znakomicie utrudnia życie, więc podróż w środku dnia jest mordęga (najlepiej by było rano lub wieczorem). Opcje są następujące:

OPCJA 1: po 14-ej jedziemy do Skierniewic, tam wsiadamy w jedyny w ciągu dnia pociąg ŁKA do Kutna. Ponieważ z Kutna do Raciborowa jest autobus i tam dopiero można wsiąść w pociąg Kolei Mazowieckich do Sierpca przez Płock, więc wysiadamy stację lub dwie przed Kutnem (żeby nie przebijać się przez miasto), jest przed 16 i jedziemy nieco ponad 30km na miejsce... taki był początkowy plan, zanim nadeszły upały. Oto minusy tego planu:
- podjazd na dworzec i przesiadki w największą gorączkę,
- tylko 7 minut na przesiadkę w Skierniewicach, czyli noszenie załadowanych rowerów po schodach i to w upale (można jechać wcześniejszym pociągiem, ale wtedy w największy gorąc kibluje się ponad godzinę w Skierniewicach),
- wieczorny odcinek zaczynamy nadal w gorącu, chyba że by się zainstalować się w cieniu na jakiś czas, ale na takim zadupiu może być problem znaleźć sensowne miejsce
WARIANT B - jedziemy jednak do Kutna, tam instalujemy się na jakiś czas w parku i jedziemy nadal w gorącu, ale z dłuższymi cieniami i przeczekawszy najgorszy moment... tyle że trzeba się dodatkowo przebić przez miasto i to nagrzane
WARIANT C - jedziemy do Kutna, a stamtąd rowerem do następnej stacji (Raciborów), skąd jedzie szynobus i jedziemy do Rogożewa gdzie jesteśmy po 17-ej, a skąd jest jakies 3km do stanicy... do Raciborowa mamy ok. 6,5km i 40 minut, teoretycznie jadąc 20km/h to jakieś 20 minut jazdy, ale przebijamy się przez miasto (skrzyżowania, swiatła itp. a teren nieznany), do tego trzeba się wypakować z pociągu, wyjść z peronów (schody?), przypiąć Weehoo, załadować Kluskę... a jak pociąg się spóźni? Z remontami po drodze to bardzo prawdopodobne.
WARIANT D - jedziemy do Kutna, jedziemy do Raciborowa na szynobus, ale nie ten o 16:37, tylko 18:21... toteż można z godzinkę z hakiem przeczekać w parku w Kutnie, jest zapas czasu na dojazd, na spóźnienia, a na miejscu jesteśmy przed 19 jakieś 3km od stanicy.

No i gdyby nie ten upał, to byśmy tak pojechali, ale tak... po przeanalizowaniu wszystkich wariantów tej opcji, zacząłem szukać innych możliwości.

OPCJA 2: jedziemy ok. 17:30 do Warszawy, tam na Zachodniej o 18:40 łapiemy przyspieszony pociąg Kolei Mazowieckich "Mazovia" do Płocka. O 21:10 wysiadamy w Łącku 6,5km od stanicy (w Rogożewie się nie zatrzymuje), stacja jest w środku lasu, jest noc, więc jedziemy kawałek i nocujemy w lesie, a rano odstawiamy Kluskę do stanicy. Teoretycznie moglibyśmy dowieźć Kluskę nawet późno wieczorem, ale zanim przepchamy się nocą przez lasy i piachy.... Minusy:
- w Warszawie jest 17 minut na przesiadkę, trochę mało na latanie w upale z trzema zapakowanymi "rowerami" po schodach (zwłaszcza gdy się spóźni nam pociąg). Można jechać wcześniej, ale wtedy kiblujemy ponad godzinę na stacji.
WARIANT B - jedziemy rowerami do Teresina i tam łapiemy Mazovię... to 20km z hakiem, wyjechać trzeba po 17-ej i jest nadal gorąco (ale już po najgorszych godzinach), ale za to trasę znamy doskonale i możemy jechać z zamkniętymi oczami.


Ostatecznie wybieramy opcję 2 w wariancie B. Zbieramy się przed 17 tak by mieć zapas czasu na ewentualne nieprzewidziane sytuacje itp. Zebraliśmy się bardzo sprawnie, jazda też poszła gładko, dobrą książkę jej dałem - dawno nie czytała Zapisków Luzaka, a je bardzo lubi, toteż czytała twardo przez całą drogę, czyli ponad godzinę... tak się zaczytała, że nawet nie wołała jeść co chwilę jak ma w zwyczaju (żeby się nie zatrzymywać, załadowałem jej zapas jedzenia i picia do chlebaka, by miała pod ręką).



Tak sprawnie nam poszedł dojazd (choć było nadal strasznie gorąco, o rany...), że gdy dojechaliśmy do Teresina, mieliśmy jeszcze godzinę zapasu... tam poszukaliśmy zacienionej miejscówki, by w spokoju wystygnąć.



Tu okazało się, że dworzec i teren obok, dwa lata temu przeszły remont.Projekt pod nazwą Dworzec To Kultura, pomieszczenia zostały przeznaczone na cele kulturalne (np. jest tu punkt biblioteczny), powstał też taras pod którym jest sala kinowa, a na samym tarasie stoły, krzesła... tak ciężkie, że ciężko je przesunąć (ale za to ukraść jeszcze trudniej). Na tarasie się zainstalowaliśmy.

To zdjęcie to tylko chwila, potem jeszcze trochę posiedzieliśmy przy kanapkach, a że Kluska jest bardzo ruchliwym dzieckiem, to jak zjedliśmy, zaraz zaczęła łazić po murkach, biegać po schodach, pochylniach itp. Na koniec, gdy czekaliśmy na peronie, to lavinka jej jeszcze przeczytała opowiadanie "Jak maszyna cyfrowa ze smokiem walczyła" (z "Bajek robotów"), żeby Klu nie biegała nam po peronie.



A oto widok z tarasu na skwerek. Powstało całkiem przyjemne miejsce, by sobie zrobić tu postój, bo ostatnim razem - 4 lata temu, mieliśmy popas na peronie na ławce (ale za to zawarliśmy znajomość z Ukraińcem z Odessy i pomogliśmy mu w zorientowaniu się kiedy ma pociąg), p[otem przejeżdżaliśmy obok bez zatrzymania.



Podjeżdża pociąg, wiedzieliśmy że będzie piętru, ale pytanie który skład? Twindexx od Bombardiera (fotki także z wnętrza w tym wpisie), czy SunDeck od bydgoskiej Pesy (tutaj opis i zdjęcia)... woleliśmy Twindexx, bo w Sundeckach jest bardzo mało miejsca na rowery (właściwie to dla niepełnosprawnych, ale to jedyne miejsce gdzie można wepchnąć rowery).

Wjechał Twindexx (potem okazało się, że tylko wagon sterowniczy, bo wagony środkowe były od Pesy). Oto przestrzeń na rowery, wózki itp. w wagonie sterowniczym Twondexx... niby sporo miejsca, ale przy nieoptymalnym ułożeniu rowerów szybko się kończy. Już było sześć rowerów (piątka do Płocka, a jedna pani wysiadała z nami w Łącku), ale dało się jakoś ustawić i nie zablokować przejścia przy okazji.

Aha, jedziemy Kolejami Mazowieckimi, więc rowery wieziemy za darmo (w ŁKA zresztą też przewóz roweru jest darmowy).




Oczywiście ustawiliśmy się na pięterku. Kluska najpierw przeczytała ponad połowę Mopsika, ale dwie godziny jazdy to trochę dużo dla takiego dziecka i zaczęło ją nosić... na szczęście dwóch panów wysiadło w Sochaczewie czy Łowiczu i potem na górze nikogo nie było, toteż Kluska mogła spokojnie bawić się w chowanego chowając się za ostatnimi siedzeniami, przechodzić tajnymi przejściami pod siedzeniami, czy biegać po schodach.



Widok na remont w Łowiczu... pociąg tak długo jedzie, bo w Łowiczu planowo stoi  w Gostyninie 15 minut (czeka na mijance na szynobus jadący z naprzeciwka.... linia jednotorowa), w Łowiczu tylko 5 min (nie stał, bo był tyle spóźniony), a przed Kutnem stał ze 20.

Widok z okna na rozbabrany Łowicz. A i tak ominęliśmy jeden remont na trasie Skierniewice - Łowicz.



Stoimy przed Kutnem... że to już Kutno, zorientowaliśmy się po napisie na suwnicy, przynajmniej mogliśmy poobserwować ładowanie kontenerów na platformy.



Już po nocy planowo wysiadamy na stacyjce Łąck.



Kawałek z półtora kilometra jedziemy by zabiwakować z dala od dróg. Przypadkowo rozbiliśmy namiot w bukowym lesie! Wow, na Mazowszu to rzadkość. Gotujemy sobie na kolację zupki chińskie z Radomia, ale Kluska nie lubi, więc dla niej gorący kubek (rosół). W pewnym momencie, w karimatę osłaniającą epigaz jak coś nie pierd... uderzy! Patrze, a tu robal długości 4-5cm. Szybko go złapałem do kubka, żeby móc mu zrobić zdjęcie, ale nie potrzebnie, bo jak go odłożyłem na próchnięcy pniak, to się nie ruszał i  był tam jeszcze gdy kładliśmy się spać. Dobrze że zasłoniłem epigaz karimatą, niby wiatru nie było, ale zawsze to ciepło zatrzymuje... bo chrząszcz mógłby wlecieć w płomień.

Oto on - dyląż garbarz









Kategoria mazowieckie, wyprawki


KluskoBiwak 0: Przygotowania

Czwartek, 13 sierpnia 2020 · dodano: 17.08.2020 | Komentarze 7

Trzeba się przygotować do wyjazdu Kluski na biwak harcerski... początkowo biwak letni był planowany gdzie indziej, ale ze względu na aktualną sytuację, hufiec mógł go zorganizować, ale tylko lokalnie, znaczy tu na Mazowszu. Ostatecznie stanęło na stanicy w Gorzewie pod Płockiem

Akurat na rowerach miejskich w Żyrardowie po0jawiła się taka reklama, akurat na temat;




Ponadto nie jest wynajmowany autokar i rodzice muszą sami dowieźć swoje zuchy. Trzeb się więc przygotować do podróży - towar pierwszej potrzeby to książki. Już w poprzednich tygodniach zbierałem po okolicznych bibliotekach książki akurat na podróż, teraz ze względu na upały tylko rundka po bibliotekach żyrardowskich, by jeszcze kilka dobrać (oprócz tego, oczywiście po książki do codziennego czytania w domu).



Spot pochylni bibliotecznej kwitnie żółtlica.



Oto książki na dojazd - w jeden wieczór i jeden poranek przeczytała całego Mopsiaka i 1/3 Zapisków Luzaka (akurat trafił się tom, w którym Natan jest skautem). Ponadto na peronie lavinka przeczytała jej jedno opowiadanie z Bajek Robotów ("O maszynie cyfrowej, co ze smokiem walczyła" - czytaliśmy je już w domu, ale bardzo się klusce podobało).

Jaka jest idealna książka dla Kluski na podróż? Śmieszna, dużo obrazków, ale jednocześnie na tyle dużo tekstu, żeby się zbyt szybko nie skończyła. Zapiski Luzaka to doskonały przykład i pewniak (bo Klu przeczytała już kilka tomów) - tekst zajmuje średnio gdzieś 1/3 stronę, reszta to obrazki w stylu komiksowym, a że ma 200 stron, to jest co czytać. Mopsiak to podobne proporcje tekstu, ale ma 100 stron.



Książki na powrót.  Jeśli będzie pogoda, to będziemy w kilka dni wracać rowerem - zabieramy powyższe Zapiski Luzaka (zostało jeszcze 2.3 książki), te trzy górne z poniższego obrazka (nad Żyrafą jeszcze się zastanawiam), do rozważenia jest czy do czytania na dobranoc zabrać Bajki Robotów, czy Wakacje Mikołajka (gdzie jedzie na kolonie, ale prowadzone przez skautów). No i jeszcze jest Dziennik Cwaniaczka, który zabrała do czytania na biwaku, zakładam że nie będzie miała czasu zbyt dużo czytać (albo wcale), więc większość książki powinna zostać na drogę... hmmm, może wystarczy (wzięlibyśmy więcej, ale i tak to spory ciężar do wożenia przez parę dni).



A pogoda jak widać... upały.... nieco zbyt błękitne to niebo, przydałoby się więcej ołowianych chmur.




A ten krzyżak zamieszkał u nas na balkonie.



No, w ramach przygotowań trzeba się było jeszcze spakować i zrobić zakupy żarciowe na drogę. Pscółka i trzmiel w kwiatach malwy pod jednym ze sklepów.







  • dystans 16.83 km
  • 6.50 km terenu
  • czas 00:59
  • średnio 17.12 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Urodzinowa kiełbaska 2

Poniedziałek, 3 sierpnia 2020 · dodano: 12.08.2020 | Komentarze 4

Korzystając z chłodniejszego i niezbyt deszczowego dnia (zlewa przyszła pod wieczór, wcześniej tylko nienachalnie siąpiło)., wyskoczyliśmy na tradycyjne urodzinowe ognisko i urodzinową kiełbaskę (Klusce podobała się w zeszłym roku i chciała teraz powtórki).

Tym razem sama rozpalała ognisko.





Jeździmy tu już ładne parę lat (fotki z tego wpisu sprzed 6,5 roku), poniżej Kluska mając nieco ponad półtora roku od razu złapała się za metrówkę (no, półmetrówkę).



I też układała patyczki na ognisko... na sucho, znaczy bez ognia.



Ale wracając do urodzinowej kiełbaski.





Operator ogniska



- Suń się z tą bułą.



Robimy "sałatkę"... a przynajmniej ciachamy zieleninę.



Sądząc po ilości kijków na kiełbaski, niedawno była tu większa impreza.



W drodze powrotnej spotkanie z panem Sarną.