teczka bikera meteor2017

avatar Miejsce robienia kawy do termosu: Żyrardów. Od 2009 nakręciłem 121794.80 km z czego 18226.85 wertepami i wyszła mi mordercza średnia 17.11 km/h
meteor2017 bs-profil

baton rowerowy bikestats.pl

Czerstwe batony

2024 2023 2022 2021 2020 2019 2018 2017 2016 2015 2014 2013 2012 2011 2010 2009 Profile for meteor2017

Znajomi bikestatsowi

Jakieś tam wykresy

Wykres roczny blog rowerowy meteor2017.bikestats.pl

Kalendarium

  • dystans 30.70 km
  • czas 01:55
  • średnio 16.02 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

Walerek na upały (po mieście x5)

Piątek, 3 sierpnia 2018 · dodano: 03.08.2018 | Komentarze 3

Czyli dla ochłody kolejny kawałek à la Wiech.

Ale na  początek jeszcze coś z prawdziwego Wiecha, czyli jak Walerek zażywał przed wojną wszelakich kąpieli... ten drugi kawałek jest o tyle ciekawy, że ten fragment (dłuższy lub krótszy) z kąpielą czytałem w kilku felietonach w różnym kontekście:
- o kąpieli słonecznej - 1933-07-30 Dzień Dobry!
- o kąpieli klasycznej - 1934-05-13 Dzień Dobry!

Ale i po wojnie szwagier na Poniatówce z kubełkiem się kąpał - "Na ten upał" (str. 1, str. 2 i 3 ze zbioru "A to ci polka!")


wiadomości bieżące - 1937-06-14 Dzień Dobry!


Czwarty miesiąc lata

Detalicznie nie wiem, które miasto było ostatnio najgorętsze w Europie, ale Warszawa z pewnością na podium, albo tuż za nim, bo konkurencja spora. Chciałem Wam Drogie Czytelniki gadkie na jaki poważny temat zasunąć, ale w tem ukropie mózg się lasuje, człowiek pomyślunku nie ma, totyż pobarłożę wam dzisiaj tylko o upale.

Gienia na letniaki nad wodę wyjechała, a ja zostałem mieszkania pilnować, żeby jakie łachudry nam czego z niego nie nawalili, najbardziej mnie się rozchodziło o wiśniową nalewkie na pestkach. A temczasem upał spadł na nasz jak wielkie nieszczęście, w dzień ulice zamieniają się w piekarnik i asfalt zaczyna spływać do Wisły, nawet lewego kamasza w niem straciłem, bo mi ugrzązł podczas przechodzenia po pasach, a i tak dobrze że zdążyłem dać dyla z tej pułapki zanim mnie całego wciągła. Totyż za nietoperzaka teraz robię, znaczy nocne życie uskuteczniam. Zresztą nie tylko ja, w dzień pustki na tretuarach, a jak kto już wyjdzie, to przebiega po niem truchcikiem, żeby odcisków sobie nie poparzyć. Natomiast po zachodzie tego piekielnego słońca ciężko się przepchnąć, a do knajpy nawet szpilki nie wciśniesz.

Ale po nocy nastaje dzień i trzeba się wyspać. Początkowo w domu nie było źle, bo grube, przedwojenne mury chłód jeszcze z zimy trzymały, ale lato trwa już czwarty miesiąc totyż zdążyły się nagrzać. Człowiek do gołego rozebrany leży i spać nie daje rady bo za gorąco, a zdjąć nic więcej nie może, chyba żeby skórę spróbować? Chciałem się z łózka przenieść do wanny, zimnej wody nalać - nie za dużo, żeby się przypadkiem nie utopić, ot tyle co by chłodziła pierwszą krzyżową. Szybko wskoczyłem, i jeszcze szybciej z tej wanny wyskoczyłem, bo woda gorąca. Już myślałem, że kurki pomyliłem, ale nie, bo zarówno z czerwonego, jak i z niebieskiego ukrop leci. Widać rury płytko wkopane i woda się w nich nagrzała. Wicherek już od tygodnia mówi, że dziś jest najgorętszy dzień w tem roku i zapowiada deszcz... na jutro. Dzisiaj też zapowiada, że jutro ma padać, tylko my ciągle po uszy tkwimy we "wczoraj" i nijak tego jutra nie możem dogonić.

Poszłem więc po rozum do głowy i wykompinowałem, ze teraz w lokalach klimatyzacja jest zamontowana, znaczy takie urządzenie do zmiany klimatu - na zewnątrz Afryka, a w środku Arktyka. Udałem się więc do baru na rogu, zamówiłem zimne jasne z wianuszkiem i wygondoliłem duszkiem, bo mnie w gardle zaschło niemożebnie zaniem tam doszłem. Sen mnie zaraz zmorzył, ale zaraz mnie budzi kielnerka z pytaniem czy coś jeszcze zamawiam, no to zamówiłem dolewkie i od razu kima. Jednakowoż nie tylko ja szukałem tu schronienia przed straszliwem skwarem, tłoczno się zrobiło i ze snu wyrwało mnie jakoweś chrząkanie i letkie trącanie w krzesło. Patrzę naobkoło, wszystkie miejsca zajęte, a obok stoją młodziaki i pytają czy można się dosiąść. Kulturalnem i towarzysko oblatanem człowiekiem jestem, to rzecz jasna że się zgodziłem i próbuję wrócić do przerwanego zajęcia, a te żłoby niemyte salonowego obycia nie mają i zaraz nad uchem głośne gadkie mnie zasuwają.

Powiedziałbym im co o tym myślę i uskutecznił pogadankie o towarzyskiem przepisie salonowym, ale po pierwsze primo śpiący byłem i nic mnie się nie chciało, a po drugie sekunde widzę że tutaj odpoczynku nie zaznam, znakiem tego trzeba szukać innej meliny. Wyszedłem więc i jak sztamajzą zza winkla w ciemię dostałem żarem z jasnego nieba. Myśl Walerek szybko, bo zaraz z ciebie skwarka zostanie, no i wymyśliłem, że się udam do schronu atomowego, który nam parę lat temu nazad do Wileńszczaka dociągli, znaczy do metra się schowam, bo jak sama nazwa wskazuje, ładnych parę metrów jest pod ziemią, totyż chic przyjemny tam panuje. Zaraz się rozłożyłem na krzesełku i w try miga się udałem na łono Morfeuszaka. Ale ochrona wkrótce się mną zainteresowała, to pokazałem jem bilet miesięczny, powiedziałem że czekam na szwagra i nie, nie wiem kiedy przyjedzie, miał być pół godziny temu. Na chwilę się odczepili, ale potem znów zaczęli mnie dokuczać. Legalnie tu byłem, więc ruszyć mnie nie mogli, tylko co chwila mnie szturchali, budzili że to, że tamto, że owo. No to się wkurzyłem i wsiadłem w pociąg.

O, tutaj łapało się komara prima sort, zwłaszcza jak przesiadłem się do poprzecznej, dłuższej linii, tylko na końcowych stacjach musiałem wysiadać, ale raz się udało, przegapili mnie i w wagoniku do następnego kursu przekimałem. Jednakowoż zmęczyły mnie te ciągłe pobudki i przesiadki, ale przypomniałem sobie, że tramwaje także samo teraz w arktyczne powietrze są wyposażone, no to zaiwaniam po schodach do wyjścia i jak się nie wygrużę na jakimś potykaczu, to zaraz na pysk się sturlałem z powrotemna peron, Pozbierałem się jakoś i tym razem uważałem na różne listewki pod nogami, z powrotem na górę i w Dwójkie. Tramwaj taki więcej draczny, bo na dwie strony drzwi posiada, a to dlatego że na pętli nie zawraca, tylko z powrotem rakiem zasuwa. Motorniczy jak się dowiedział co i jak, to pozwolił mnie drzemać z tyłu i nie budził, równy chłop, szkoda mrugać, są jeszcze porządni ludzie na tem świecie. Tak więc zasuwaliśmy w te i nazad przez Most Północy, czy raczej imienia Zgrupowania Skłodowsko-Nalibockiego AK ps. Kuria z d. Maria dwojga imion Salomea herbu Dołęga... czy jakoś w ten deseń, bo detalicznie nie pamiętam. W końcu motorniczy musiał zjechać na fajrant, a mnie w następnem kursie trafił się chomąciak nieużyty, któremu przetłomaczyć się nijak nie dało i za każdem nawrotem mnie budził. Przesiadłem się więc na dłuższe linie, ale wszystkie spieszą się nie wiadomo gdzie i niewiele dłużej niż metro jeżdżą, w Czwórce najlepiej się spało, bo ponad godzinę zaczem całe trasę przejechała. Jakoś przebiedowałem i jako tako odpocząłem do wieczora

Następnego dnia wracam do domu o poranku, patrzę w niebo, a tam psiakrew błękit bez żadnej chmurki i słońce zaczyna mnie piegi przypalać. Wypiłem śniadanie, zagryzłem ogóreczkiem mało solonym, bo na takie pogode najlepszą zagrychą jest świeże warzywo, no i postanowiłem spróbować jazdy koleją. Zakupiłem bilet do Radomia, bo czytałem że na tej trasie trwa remont i są niemożebne spóźnienia. Wjechał Radom, już wsiadam do środka, ale sporutowałem co to za pociąg i zatrzymałem w pół kroku, bo zamiast luxtorpedy wjechał stary skład. O nie Walerek, w tem pociągu ugotujesz się musowo we własnem osobistem sosie. Wtem zagwizdali odjazd i konduktor krzyknął "Proszę wsiadać, drzwi zamykać", a ja zaczem krok w tył dać, odruchowo wskoczyłem do środka. Rozglądam się i oczom nie wierzę - siedzenia nie plastikowe, lecz nowe, miękkie, zielone w żółty rzucik, a do tego zagłówek, takżesamo mroźny wicherek z sufitu idzie. Dobra, spróbuję, jak będzie źle to jeszcze w Warszawie zdążę wysiąść. Ale nie, kimało się prima sort do samego Radomia, trzy godziny z hakiem. Dwa takie kursy w te i w tamte, to w pociągu wieczora można doczekać.

Tak sobie też myślę, że ratusz obwodową linię metra, albo chociaż tramwajową lub kolejową wybudować powinien, gdzie oszronione wagoniki w kółko by zasuwali i to sypialniane lub kuszetkowe, żeby Warszawiaki w najgorszy gorąc mieli się gdzie przekimać w godziwych warunkach. Dobry pomysł? Wiadomo że tak! Jutro go zgłaszam do budżetu prencypialno-ten-tego.



rys. Jan Młodożeniec (ze zbioru "Śmiech śmiechem")


Inne kawałki z tej serii we wpisach:
- Ogniem i sikawką
oraz z serii "Letniaki w Żerardowie"
- Luxtorpeda Mazowiecka i Wczasy pod topolą
- Muchomory w sosie komarowem
- Podróż dwupiętrową kamienicą

Ponadto trochę o tym jak Wiech odwiedził Żyrardów:
- Wiech w i o Żyrardowie


  • dystans 50.38 km
  • 10.20 km terenu
  • czas 03:06
  • średnio 16.25 km/h
  • rekord 36.70 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze

Za gorąco na grzyby

Sobota, 28 lipca 2018 · dodano: 30.07.2018 | Komentarze 10

- 32 kurki
- 12,5 prawdziwka (2 całe, 2 z połową ogonka, reszta same kapelusze)
- ponadto z grzybów, których dziś nie zbierałem, a są jadalne -  pojedyncze czubajki, purchawki, surojadki, zajączki (robaczywe) i sporo muchomorów czerwieniejących

Gdyby nie grzyby, to bym chyba dziś nosa z domu nie wyściubił, ale twierdziłem że dla kań i kurek jakoś się przemęczę. Ruszyłem skoroświt, znaczy o 7:30 żeby korzystając jeszcze z porannego chłodu dotrzeć do lasu... w cieniu owszem przyjemnie, ale od rana ani chmurki i słońce z każdą coraz bardziej przypiekało. Na popołudnie zapowiadali jakieś deszcze, więc liczyłem się z tym, że nie tylko będę zlany potem, ale też solidnie deszczówką, miałem za to nadzieję że przynajmniej sporo chmur będzie na powrót.

Niech mottem na dzisiejszy dzień będzie ten cytat z Walerka:



Myślicie, że trochę przesadziłem opisując żyrardowskie drogi rowerowe we "Wczasach pod wierzbą"? No to patrzcie jaki skate park nam właśnie budują:



Żyrardów bardzo długo tkwił w epoce kostki gładzonej, teraz co prawda ktoś wynalazł asfalt, ale drogowcy tęgo główkują i kombinują co by tu zrobić żeby uprzykrzyć życie rowerzystom, a ponadto jak zrobić, żeby przynajmniej 50% nawierzchni nadal była kostkowa).

Jeszcze nie ukończyli i nie oddali do użytku, a już ktoś skosił jeden ze znaków... a może to sami drogowcy nie zauważyli, bo to zdolniachy są pierwszej wody.



Ale zajmijmy się rzeczami przyjemniejszymi - kurki owszem było, choć niedużo. Widziałem wszędzie, nawet w tych rzadziej odwiedzanych przez grzybiarzy miejscówkach, że ktoś się przeszedł (może nie dziś, ale wczoraj, czy przedwczoraj), bo walały się robaczywe ogonki i kapelusze. Być może część kurek została wyzbierana i dlatego zbiór taki sobie, a nie że tylko tyle urosło.

Kani nie znalazłem żadnej, no cóż, to też może być efekt wyzbierania.





Malutkie kurki rosną, tak więc to nie koniec, ale nie wiem czy w taki upał będzie mi się jeszcze chciało jechać.



Jeśli chodzi o owoce, to jest generalnie urodzaj, jak widać także w przypadku żołędzi... całe mnóstwo leżało pod dębami i cały czas spadały, raz omal w globus nie zarobiłem.



Za to prawdziwki były - większe raczej wyzbierane, bo walały się wspomniane robaczywe resztki. A te starsze co się ostały, to w 100% były robaczywe... no cóż, przy takiej pogodzie grzyby robaczywieją na potęgę.




Tylko te młodsze dało się zbierać, a i tak prawie wszystkie miały robaczywe ogonki, a niektóre także kapelusze. W sumie wszystkich borowików, wliczając te robaczywe znalazłem ze dwa razy więcej.





Zajączków parę trafiłem, kontrolnie ze dwa ładniejsze sprawdziłem, ale były kompletnie robaczywe. Generalnie zajączki jest sens zbierać jesienią, bo latem,  to są w większości robaczywe lub zapleśniałe, a jak jest jeszcze tak ciepło, to praktycznie wszystkie. Poza tym są małe i człowiek nazbiera się jak głupi, a ma tyle co kot napłakał.



Goryczak w pniu



Było też kilka czubajek



A także sporo muchomorów czerwieniejących. Niby są one jadalne, ale muchomorów zasadniczo nie zbieram (poza rdzawobrązowym, znaczy czubajką), bo jak na mój gust zbyt  łatwo je pomylić z tymi trującymi. A młode to już w ogóle - ten na drugim zdjęcoi obstawiam że też czerwieniejący, ale głowy bym nie dał.




Wreszcie naszły chmury i nawet zaczęło całkiem intensywnie padać. Jak przestało zebrałem się, ale niestety wkrótce wyszło słońce i skwar się zrobił potworny. Chmury owszem były, ale niezbyt dużo i niestety nie nade mną... nawet jak zaczął kropić deszcz, to słońce cały czas lekko już z boku przypiekało zdrowo.



Tarnina też oblepiona owocami... prawie się upiekłem zatrzymując się na drodze i  robiąc te zdjęcie, jak się jedzie, to jednak jakiś powiew jest.



Polska - kraina wałków. Ponadto z podobny haseł podoba mi się - kraj kwitnącej cebuli.



Postanowiłem zrobić postój w krużgankach w Miedniewicach, żeby nieco wystygnąć.






I tak na raty, kolejny postój na terenie cegielni Wiskitki... a właściwie nad gliniankami, bo cegielni już dawno nie ma.



Wściekły ptak, nie dziwię się... w taki upał.




Z cyklu "Sławni Żyrardowiacy". Co prawda ten nie jest rodowity, a flancowany z greckiej prowincji, ale niech mu tam będzie (retroprasówka 1933-06-15, Dzien Dobry!)



  • dystans 72.03 km
  • 0.50 km terenu
  • czas 04:41
  • średnio 15.38 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

Walery Wątróbka rusza na odsiecz (po mieście x12)

Czwartek, 26 lipca 2018 · dodano: 28.07.2018 | Komentarze 4

Ostatnio strażacy byli na czasie, można nawet  powiedzieć, że był to gorący temat.Oto jak o przedwojennej straży pożarnej pisał Walerek ("Straż Mirowska" ze zbioru "Szafa gra"). A tu żyrardowscy strażacy wyruszają z koszar... bo tu kiedyś były koszary kozaków, choć budynki się nie zachowały.



Co do pożarów, to taka retroprasówka, doskonale podsumowująca. I cóż, że nie ze Szwecji (1934-06-03, Dzień Dobry!)



Ze Szwedami Walerek też miał doświadczenia i przed wojną (1937-06-28 Dzien Dobry!)  i po wojnie ("Nie dajmy się zagiąć" - str. 1 i 2, str. 3 ze zbioru "A to ci polka!").

A skoro jednogłośnie zdecydowaliście, że chcecie poczytać o Walerku gaszącym pożary w Szwecji (znaczy jednym głosem lavinki), to proszę bardzo, jechał Walerek przed wojną ratować Abisynię? (1935-08-25 Dzien Dobry!) Jechał, no to teraz jedziemy z kolejnym kawałkiem a' la Wiech, a Walerek do Szwecji:



Ogniem i sikawką

Głośno ostatnio o naszych strażakach, którzy pojechali Szwedziakom Potop zrobić. Nie chodzi to o rewanż sprzed paru setek lat, ale o to że będą ich ratować od klęski ognia i popiołu. Miło było patrzeć jak czerwoną kolumną zasuwają do mokrej roboty, chociaż już tego fasonu co przed wojną nie mają, jak gazowali z trąbieniem przez miasto i błyyskali wyglansowanymi mosiężnymi czapkami, to dopiero było na co popatrzyć.

Ale i tak z tych emocji usiedzieć w domu nie mogłem, totyż postanowiłem również z odsieczą wyruszyć na północ. Zwłaszcza że początek lata był u nasz mocno deszczowy, to teraz będzie okazja fest się opalić. A musicie wiedzieć, że ja za honorowego rycerza świętego Floriana jestem, niejeden raz do rana gazowałem "Pod strażakiem" koło mirowskich koszar straży ogniowej. Namówiłem więc szwagra, który również jest również pierwszem fachowcem w robocie ogniowej, parę lat temu nazad robił za pomocnika malarza, gdy był remont remizy. Szykujemy się więc oba cwaj do podróży, a tu Gienia zaczyna cholerować, że w żadnym razie nas nie puści, bo Szwedziaki swego czasu z ichnim Orbisem przyjechali do nas większą wycieczką na kolubrynach i tak zwiedzali kraj wzdłuż i wszeż, że po tej awanturze wszyscy rodacy z podbitymi ślipkami chodzili i żadna cała szyba się w Polsce nie ostała.

Swoją rację małżonka ma, ale przetłomaczyłem jej, że po pierwsze primo Kmicic sam jeden jem w końcu kota pogonił i takie knoty dostali, że nawiewali aż się kurzyło i od tej pory dwa razy się zastanowią nim się w Polskie zapuszczą. A po drugie sekunde sąsiadamy jesteśmy, więc to normalne że od czasu do czasu jakieś mordobicie odchodzi. Jak na przykład Gienia ze Skubliszewską się czasami za loki wezmą, to potem przez tydzień poobijane chodzą, ale potem znowu są najlepsze psiapsiółki. Mało tego, trzeba wiedzieć że wtedy za kuzynów byliśmy, bo jak raz i u nasz na tronie Szwedziak siedział, a w rodzinie to jeszcze gorsze awantury. Nieraz jak ze szwagrem mocno podkropione późno do domu wracami, to bywa że Gienia tak nas w ciemię talerzem, albo pogrzebaczem pizdnie, to tydzień albo półtora w łóżkach musiem się kurować. A Gienia jest w rzucie zastawą stołową pierwsza sportówka i na Olempiadzie może startować, także samo pogrzebaczem, wałkiem, czy inszym tłuczkiem prima sort fechtuje.

Ale wracając do Szwedziaków, to jeszcze trzeba pamiętać że dzięki niem Warszawa jest teraz za stołeczne miasto. Bo jak spojrzycie na ten słup przed zamkiem, to na górze nie sterczy jakiś taternik, co krzyża na Giewoncie się trzyma by nie zlecieć na pysk, tylko król Zegmont z pałaszem. Pomnik ten warszawscy rodacy mu wystawili, bo gdyby nie on, to Warszawa byłaby dzisiaj za jakiś Grójec, albo inny Parzęczew, a było to tak: wybory na króla się na Woli odbywali i za jednego z kandydatów był tenże Zygmuś, któren specjalnie ze Szwecji tu przyjechał, bo mu się widziała ta fucha. Kupa narodu się tu zjechała, kwater zabrakło, to ludziska w namiotach po ulicach spali, Zyzuś zaś ich tak zatrajlował, że koniec końców za króla się został. Pojechał więc do królewskiego M4 w Krakowie, ale stamtąd do rodziny w Szwecji daleko, kilka tygodni parowcami po Wiśle, a potem jeszcze po Bałtyku musiał zasuwać, zeby do stryja na imieniny przyjechać. A jak już dotarł, to okazywało się że za późno na ochlaj i koryto, bo goście wszystko wtrąbili. A jak mu się jeszcze chałupa w Krakowie sfajczyła, to powiedział:
- Chromolę, nie odbuduję tego Wawla, bo w cholerę stąd wszędzie daleko. Zasuwam do Warszawy, bo tam widzę że polskie króle nielichą chałupę mają, do której na letniaki przyjeżdżają. Nada się, tylko fest piec się obstaluje przed zimą, graty i służbę sprowadzi, to i cały rok się tu wytrzymie.

- Tak więc miłościo moja konsystorko i cywilna - kończę pogadankie historyczne - było nie było, jadziemy utrzymywać stosunki dobrosąsiedzkie...
- Ja ci dam stosunki zbereźniku jeden! Szwedki jedziesz podszczywać - i lu mnie z zaskoczenia, ażem się kopytami nakrył. Dopiero jak mnie zamroczenie minęło, żem jej przetłumaczył zawiłości języka ojczystego, ale i tak krzywo na mnie patrzyła i klątwy mruczała pod nosem.

Ze szwagroszczakiem szybko sie spakowaliśmy, zabraliśmy skrzynkie czystej i półliterek gorzkiej do zakrapiania, bo przecie o suchym pysku z żywiołem walczyć nie będziem, a tam ponoć wyrób monopolowy pod udziałkiem. Takie prawo obowiązuje, że zaczem jeden głębszy się wychyli, obiad z trzech dań z komputem trzeba opchnąć, znakiem tego z samą zagrychą problemu być nie powinno, tylko słoik korniszonków i dwa jajka na drogę wzięlim.

Cała kamienica nas żegnała ze łzamy w oczach, kiedy wyruszaliśmy, sąsiad nas nawet zaopatrzył w gasnicę z samochodu, bo mu rok temu nazad ważność straciła. Zasunęlim od razu na dworzec i kapujem w telewizorek jaki najbliższy pociąg na północ. Grodziszk nie, bo na zachód, Radom znowuż na południe, Tłuszcz...
- Dobra, jadziem na Tłuszcz - wyrwał się Piekutoszczak.
- Co ty, zupełnie Cie pogrzało? Przecież to na wschód.
- W Tłuszczu się przesiadasz na Ostrołękie, a to już prosto na północ.

Co racja, to racja, no to kupiliśmy bilety i czekamy na peronie. Ale szwagier tak mnie zatrajlował, że gdy wjechał pociąg nie zdążyłem zobaczyć co ma na czółku napisane. Pytam więc jakiegoś faceta:
- Panie, jaki to pociąg?
- Zielony.
- Dokąd...
- Do połowy.
- Na Tłuszcz on?
- Nie, na elekstrykę.
Nagła krew mnie zalała, bo niewąsko nasz obciął i to trzy razy z rzędu. Ale udało mi się utrzymać nerwy na wodzy. Szwagroszczak nie utrzymał i lu go w mordę.
- Ożesz ty flimonie za baczki szarpany, z poważnych podróżnych w służbie ojczyzny na pomoc bratnim narodom jadących żarty sobie stroisz? Drakie humorystyczne publicznie uskuteczniasz? Już ja ci pokażę taki kabareton, że przez miesiąc będziesz się tarzał ze śmiechu w Szpitalu Praskiem jak cię będą składać do kupy - i jak mu nie poprawi z drugiej strony, jak nie przyłoży jeszcze raz. Kotłowanina nielicha się zrobiła, aż SOKiści przylecieli, nasz za halc i na komisariat, gdzie do rana mnie ze szwagrem zamkli. A dlaczego? Za to że chcieliśmy informacje turystyczne uzyskać u jakiegoś lebiegi w te i nazad Poniatoszczakiem na Pragie pędzonego.

Wyspaliśmy się w państwowem pensjonacie i rano z powrotem zasuwamy na dworzec. Tem razem kapujemy co to za pociąg, żeby znów się głupio nie naciąć. Tłuszcz przyjechał, załadowaliśmy się, a ponieważ śniadania nam nie dali w mamrze, napoczęliśmy flaszkie pod te jajka. Pociąg ładnie zasuwa, aż nagle stanął w szczerym polu, stoi i stoi. Zaniepokoiło nas to deczko, bo na przesiadkę mamy ledwie kwadrans i to niecały. Akurat przyszła konduktorka sprawdzać bilety, więc pytam czy zdążymy.
- To zależy ile jeszcze postoi. Nieraz jak przytrzymają pod Rembertowem dłużej, to trzeba dzwonić że są pasażerowie na Ostrołękę - westchnęła i przysiadła na chwilę - Kiedyś wjeżdżamy spóźnieni do Tłuszcza i widzę, że Ostrołęka rusza z peronu, więc dzwonię i pytam "Ostrołęka, dlaczego odjeżdżasz!?", a on na to "Mam zielone światło, to jadę"... a to było tylko 5 minut i powinno wystarczyć na skomunikowanie, a teraz weź czekaj do południa na następny.

Zapowiada się więc nerwówka i bieganie po peronach, no to żeby być w formie na te sportowe wyczyny, wyciągamy kolejną buteleczkie i bierzemy się za korniszonki. Do Tluszcza wjeżdżamy na styk, wypadamy z pociągu i galopem do tunelu, ale gdy wypadliśmy na drugi peron, to nas zamurowało. Zamiast porzundnego pociągu stoi jakiś wagonik, co to nim się zacznie już się kończy. Za nami po schodach wchodzi zaznajomiona wcześniej konduktorka.
- Autobusik, autobusik. Wsiadajcie panowie śmiało.
No to wkitowaliśmy się do środka, a tam z wyglądu ni to ogórek, ni to Autosan, takżesamo klimacik wycieczki autokarowej, w środku grzybiarze, wędkarze, wycieczka studenckiego klubu turystycznego ze średnią wieku 45 lat. No teraz tyle się studiuje, bo jak obywatel zrobi inżeniera czy magistra, to okazuje się że na nikim wrażenia to nie robi i trzeba się się brać za drugi, trzeci fakultet, a latka lecą. Ale równe młodziaki byli, ogórki nam się skończyli, to podzielili się swoją wałówką, my zaś zrewanżowaliśmy się kolejną butelczyną wyrobu wysokowyskokowego i tak wesoło minęła nam podróż.

A w Ostrołęce kapota, okazało się że żaden pociąg dalej nie jeździ, pekaesów takżesamo nie ma. Zasiedliśmy więc w barze "Pod Semaforem" i radzimy co dalej. Zamówiliśmy kilka kolejek, żeby zapasów bardziej nie uszczuplać. Aż tu nagle słyszymy z radia, że w Grecji pali się tak samo, jeżeli nie bardziej jak u Szwedziaków. Bez namysłu zdecydowaliśmy, że trzeba zasuwać na ten antyczny półwysep i ratować staroświeckie pamiątki.
- Widzisz Feluś - zasuwam gadkie - nasze dzielne strażaki we Szwecji już pewnie dogaszają popiół, więc nic tam po nas, jadziem z powrotem w dół globusa ratować Bałkańczyków.

Tyle że "Pod Semaforem" przegazowaliśmy resztę fonduszy na podróż. Ale cóż, strażakom fondnęli prom za darmochę, to nam się pociąg należy, totyż na pewniaka pakujemy pakujemy się bez biletów. Ale co z tego, skoro konduktor był żłób nieużyty i nic poza własnem podwórkiem go nie obchodziło. Szwagier zbeształ go publicznem słowem i w ucho dał zeby nauka się utrwaliła, ale w stolycy już na nas czekali granatowi funkcjonariusze i znów mieliśmy nocleg na koszt państwa.

W ten deseń nie udało się udzielić braterskiej pomocy zaprzyjaźnionym narodom i zostaliśmy w Warszawie. Może to i dobrze, bo jak strażaki rozjadą się na wszystkie strony ratować całą Europę, to kto będzie gasił, jak pożar u nasz wybuchnie? Wiadomo - ja ze szwagrem.


Potrzebny Wątróbka i Piekutoszczak! (1934-05-13 Dzien Dobry!)

To by było na tyle, ale jeszcze trochę retroprasówki w temacie pożarów... ot na przykład taka seria dzień po dniu (2-5 czerwca 1933, Dzień Dobry!)






Jeden był w Łodzi, a tu kolejne dwa... to chyba nie przypadek, że w "Pali się!" Brzechwy pali się właśnie w Łodzi (1937-08-03 , 1937-06-14 Dzien Dobry!)




Oj, tutaj to się chyba Walerek zapłacze! (1934-04-29, Dzień Dobry !)



No i na koniec dwa wycinki o tym, że praca strażaków jest bardzo niebezpieczna (1937-08-02, 1934-05-27, Dzień Dobry!) 




U nas na Mazowszu to ludzie mieli fason, przyjechali strażacy gasić stodołę, to jeszcze dostali po mordzie.


Inne kawałki à la Wiech we wpisach:
- Czwarty miesiąc lata
oraz z serii "Letniaki w Żerardowie"
- Luxtorpeda Mazowiecka i Wczasy pod topolą
- Muchomory w sosie komarowem
- Podróż dwupiętrową kamienicą

Ponadto trochę o tym jak Wiech odwiedził Żyrardów:
- Wiech w i o Żyrardowie


  • dystans 5.64 km
  • czas 00:25
  • średnio 13.54 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Z klu do biblioteki (w sześciu deszczach)

Środa, 25 lipca 2018 · dodano: 26.07.2018 | Komentarze 2

Dziś dzień biblioteczny - zasuwamy więc oddać stosik książek i wypożyczyć nowy. Najpierw do filii nr 2, po załatwieniu formalności, jeszcze zwiedziliśmy część z wolnym dostępem i połaziliśmy między regałami z książkami.



I znaleźliśmy zakamuflowany stolik za winklem.



Kluska w ogóle przetestowała po kolei wszystkie miejsca do siedzenia.



A potem do Centrali na Mostową, jak dojeżdżaliśmy to zaczęło padać, więc Klu szybko schowała się w środku, a ja spokojnie przypiąłem rower (deszcz już przechodził, był niezbyt intensywny, ale krople duże). Idziemy na pięterko do oddziału dziecięcego ze stosem książek i gier.



Potem myk do parku, posiedzieliśmy tam prawie półtorej godziny, aż nagle przyszła ulewa, więc się szybko ewakuowaliśmy, ale i tak już jechaliśmy w tym największym deszczu, ulice momentalnie zamieniły się w strumienie wody... Kluska tymczasem opatulona pelerynką śpiewała sobie piosenkę-zmyslankę o ulewie, a potem o lokomotywie której uczyła się na zakończenie w przedszkolu i nim dojechaliśmy do domu przestało padać.



Powyżej Klu przed odjazdem z parku, a poniżej po przyjeździe pod dom.  Jakiś czas potem jeszcze jeden deszcz, też ulewny, ale już nie tak,  przeszedł.



Później się rozpogodziło, owszem przechodziły jakieś deszcze, ale bokiem. Jeden na przykład przeszedł na południe od Żyrka, drugi na północ i dopiero za Żyrardowem się połączyły. lavinka przejęła dyżur i wyszła z Kluską na sąsiedni plac zabaw, po pewnym czasie przyszedł jeden deszcz, po jakimś czasie drugi (oba średnio intensywne, ale krótkie) Kluska może by się ewakuowała, ale że była z najlepszą przyjaciółka, to żadne deszcze jej nie przeszkadzały... dopiero jak przyszła trzecia, ale taka porządna zlewa to wszyscy dali nogę z placu.



Jak przechodziły chmury i deszcze, to wychodziło słońce i robił się skwar... ale też pojawiła się tęcza.





Chmury kłębiasto-mordziaste, jak by to określił Walerek.





A wracając do biblioteki - oddaliśmy książeczkę kolejową, a z tej serii wypożyczyliśmy jedną o tematyce komunikacyjnej. No i o strażakach, bo strażacy są teraz na czasie. Tak na marginesie, jak sądzicie? Może Walerek powinien się tam kopsnąć za morze ratować Szwedziaków? On juz przed wojną ruszał na pomoc bratnim narodom w potrzebie - jak Mussolińczak na Abisynię napadł, to Walerek ze szwagrem ruszyli z odsieczą... nie będę detalicznie opowiadał jak to było, przeczytajcie sobie sami: Dzień Dobry! 1935-08-25



  • dystans 60.50 km
  • czas 03:43
  • średnio 16.28 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

Wiech w Żyrardowie (po mieście x9)

Poniedziałek, 23 lipca 2018 · dodano: 25.07.2018 | Komentarze 3

Tym razem nie będzie kawałka a' la Wiech, tym razem cytuję fragment felietonu samego Stefana Wiecheckiego (z tomu "Szafa gra"), w którym wspomina wizytę w Żyrardowie




Kartka z mojego pamiętnika (fragment)

"Od kilku dni odbywam znowu „pasterski” objazd po Polsce, odwiedzając rozsiane po niej szeroko warszawskie „owieczki”. I tym razem, jak zwykle, w towarzystwie Mieczysława Fogga, który w międzyczasie został czcigodnym jubilatem. On śpiewa swoje czarujące piosenki, ja recytuję felietony, a razem robimy obserwacje, co się też na naszej prowincji zmieniło na lepsze na odcinku sal koncertowych, gdzie odbywamy swoje wieczory.

I trzeba powiedzieć, że zmiany są olbrzymie. Przybyło całe mnóstwo Domów Kultury, w których w naprawdę kulturalnych warunkach można posłuchać koncertu, jak również go „odbyć”. Zdarzają się, i to nawet dość często, domy z „zapleczem scenicznym”, wyposażonym w czysto utrzymane „wygody” dla występujących aktorów czy literatów wygłaszających prelekcje. Nie wszędzie są one urządzone jednakowo wytwornie, ale bywają nieraz wprost luksusowe.

Na przykład wspaniały Dom Kultury w dużej osadzie fabrycznej pod Warszawą, ma te przyległości, tego rodzaju, że pozazdrościć ich może niejedna instytucja społeczna w stolicy. Jest tam jeden drobny co prawda mankamencik i nie warto by o nim mówić, gdyby nie to, że występ nasz odbywał się podczas dwudziestostopniowego mrozu.
Felerek ten polega na tym, że z chwilą pociągnięcia za wiadomą rączkę, woda z rezerwuaru nie płynie w przepisowym kierunku, tylko wylewa się pociągającemu wprost na głowę. Nie przesadzajmy, nie wszystka, ale w każdym razie w ilości wystarczającej do dużego orzeźwienia. Dla młodych, stremowanych występowiczów, zabieg ten może mieć wpływ nawet dobroczynny. Jubilaci jednak - przy niskiej temperaturze na dworze - troszkę narzekają.

Ale rzecz ciekawa, nikt z orzeźwionych nie zdradza wobec kolegów miłej niespodzianki, jaką kryje omawiane ustronie. Każdy czeka na swego następcę, ukradkiem tylko obserwując jego minę przy wyjściu. Kiedy mniej więcej wszyscy są już załatwieni, następuje zbiorowy wybuch śmiechu i cały zespół w świetnych humorach, lekko kichając, opuszcza gościnne progi żyrardowskiego Domu Włókniarza.

Drobne tego rodzaju urozmaicenia nagradza występującym sowicie szczery, życzliwy, a często nawet entuzjastyczny stosunek do nich miłej publiczności. Czasem entuzjazm ten staje się powodem kłopotliwych sytuacji i utrudnia nieco spożycie tak zwanej wieczerzy po przedstawieniu. W chwili pojawienia się bohaterów wieczoru na sali miejscowej restauracji powstaje szmerek, zamieniający się wkrótce w owacje i żywiołowe domaganie się powtórzenia choćby jakichś fragmentów występu na estradzie lokalu."
Styczeń 1954 r.




Jak czytałem ten felieton, to już na wzmiankę o "dużej osadzie fabrycznej pod Warszawą" domyślałem się, że będzie o Żyrku, zwłaszcza w powiązaniu ze "wspaniałym Domem Kultury"... no, budynek prima sort, dobra przedwojenna robota, znaczy się jeszcze sprzed tej pierwszej wojny, bo ukończony w 1913 roku. Jak dodał, że był to "żyrardowski Dom Włókniarza", to była to już tylko kropka nad i. Skróconą wzmiankę o tym domu kultury z felerkiem, ale już bez jakichkolwiek informacji umozliwiających jego lokalizację, znalazłem też we wspomnieniach Wiecha "Piąte przez dziesiąte".

Obecnie przybytek ten nazywa się Centrum Kultury (link), za mojej młodości był to Miejski Dom Kultury, wcześniej (niekoniecznie w tej kolejności) Międzyzakładowy Dom Kultury, Dom Włókniarza, Klub Fabryczny, a na samym początku Dom Ludowy (tzw. Ludowiec).



To może rzut okiem na wnętrza. W holu na parterze uwagę zwraca posadzka z małych płytek heksagonalnych, swoje lata ma i jest już nieco zużyta, ale nadal przykuwa wzrok.






Neon przy wejściu na salę widowiskową (pełniącą też funkcję kinową). Hmm, nie pamiętam dokładnie, ale ten neon chyba był kiedyś na elewacji budynku? Może dlatego wydaje mi się, że ta wieża jakaś taka łysa i brakuje mi na niej jakiegoś neonu, albo stylowego napisu. A na tej starej pocztówce (znaleziona na allegro), widać, że wieża była w ten deseń była zagospodarowana, a z boku jeszcze stary neon, starego kina Len (bo obecne zostało reaktywowane w latach 90. po upadku większego kina Słońce).





Na półpięterku też są kanapki (huannie - zęby precz! kanapki sa do siedzenia!) i makieta Ludowca, jest też jeszcze trochę tej samej posadzki.



Pięterko - kolejne kanapki, a posadzka jak widać miejscami ułożona na nowo, bez zachowania wzoru.





To co? Zasuwamy na górę?



Schody, schody, schody...






W felietonach Wiecha Żyrardów się jeszcze czasem pojawia, co prawda nie tak często jak taki Grójec, czy inny Parzęczew, ale jednak. Poniżej dwa fragmenty z tego samego tomu, gdzie Żyrardów jest wymieniany w kontekście podróży kolejowych (co zrozumiałe):

Przesiadka na Księżycu (fragment)

- Też o tem mówie, bo na własne oczy czytałem. Mają być podobnież takie specjalne bomby atomowe z siedzącemi miejscami w środku. Ładuje się tam podróżnych, cały majdan nabija w armatę i wystrzela na Księżyc czy jakąś inszą gwiazdkie podług rozkładu jazdy.
- No, dobrze, ale w jakiem celu?
- Jak to w jakiem? W turystycznem. „Orbis” to wykompinował. W Zakopanem w sezonie tłok, że palca nie ma gdzie wsadzić, a na Księżycu przestronno. To sie pchnie troszkie gości na Księżyc, troszkie na tego Marsa i plan wykonany.
- No tak, ale to podobnież dosyć daleko stąd?
- Nie można narzekać, ładne parę lat w jedne stronę sie jedzie.
- Ale kolejarze nie będą chyba tej komunikacji obsługiwać?
- Dlaczego?
- Bo jeżeli o wiele teraz na Dworcu Głównem w Warszawie słyszem przez „pudełko”, że: „Pociąg międzynarodowy do Paryża przez Ożarów, Błonie, Sochaczew, Żyrardów, Berlin, Brukselie ma dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć minut spóźnienia”, to się pytam pana szanownego, jakie będą ogłoszenia, na tem atomowem dworcu międzyplanetarnem? Chyba takie: „Atomówka pospieszna Mars - Ziemia przez Księżyc - dotychczasowe opóźnienie czterdzieści siedem lat, pięć miesięcy i dwanaście dni?
- Owszem, to rzecz możliwa.
- To wyjedź pan tam w podróż poślubną, przywieziesz pan nazad dorastające wnuki.
Styczeń 1953 r.



No, jeżeli do tego Paryżewa jechał jednocześnie przez Błonie i Żyrardów, to ja się nie dziwię że miał 299 min., opóźnienia.



Pociąg do Paryża (fragment)

Nie ma większych kawalarzy i satyryków od naszych kolejarzy. (...)
- Bo właśnie w tem dniu do koleżki, niejakiego Pędraszewskiego, któren w Stalinogrodzie zamięszkuje, się udawałem na ostatki. Przychodzę, uważasz pan, na stację i oczom nie wierzę. Pociąg do Paryża przez Milanówek, Grodzisk, Żyrardów, Rozprzę, Stalinogród załadowany tak, że mysza by się nie dostała, a tu jeszcze ze dwieście osób kituje się do niego drzwiamy i oknamy. Jakaś paniusieczka ciężko okutym kufrem tłucze przed sobą w plecy faceta, któren zakorkował drzwi i ani w te, ani nazad ruszyć się nie może. Za nią znowuż stoi dziki w oczach bronet, ze skórzaną teczką i co i raz głową dubla w pierwszą krzyżową jej zasuwa, żeby się naprzód posuwała, a to jest tak zwana fizyczna niemożebność, bo przez okna widać, że szczęśliwe podróżne, co się wcześniej do środka zamelinowali, języki mają wywieszone do pasa i oczne gałki na wierzch jem wychodzą, z powodu, że tak ciasno.

,,Co jest - myślę sobie - z temy Francuzamy, z całego świata w Warszawie się zebrali i tem jednem pociągiem do Paryża zapychają?” - I ponieważ jeden Francuz na serdeczny odcisk mnie wskoczył, kopłem go troszkie w kostkie, a on do mnie z zapytaniem: „Co się pan, do cholery, kopiesz?” - w najczystszem polskiem języku.
„To pan szanowny nie Francuz?” - pytam się go.
„Jaki tam Francuz, z miasta Łodzi jestem do domu sie udaje”.
„To koniecznie musisz pan jechać przez Paryż?”
„Co pan tu wariata z człowieka robi, do Koluszek jadę, bo tam jest przesiadka.”

I co się pokazało, do Koluszek można się było dostać tylko paryskim pociągiem, bo wszystkie inne zostali właśnie w tem dniu odwołane. I to nie tylko do Koluszek, w każdem prawie kieronku cofnęli kolejarze co najmarniej jeden pociąg, i to, uważasz pan, przed samem pierwszem marca, kiedy dziesiątki tysięcy ludzi na urlopy i zimowe wczasy się udawali. Tylko przez samopoczucie humoru można było zrobić coś podobnego. Bo, faktycznie, co się działo w pociągach, to boki zrywać!
Marzec 1954 r.



Jeszcze w drugim tomie zbioru "Śmiej się pan z tego" znalazłem taki oko kawałek. Tutaj raczej nie nawiązuje do jakiejś konkretnej szkoły i drużyny, bo podstawówki w Żyrku miały numery od 1 do 7 (a o innej numeracji nie słyszałem). Tak więc równie dobrze ślina napióro mogła mu przynieść szkołę w Kobyłce, Sochaczewie, czy innym Grójcu i żadnej różnicy by nie było. Ale jest Żyrardów, co odnotowuję jako ciekawostkę... zresztą kawałek prawie na czasie, teraz też naszą kadrę można do Żyrardowa wysłać, niech z chłopakami z Trójki najpierw poćwiczą.

Knoty po finlandzku (fragment)

No i w ten deseń doszło do tego `meczu, któren dzisiej odbędzie się w Warszawie. Po mojemu przypuszczam, że wątpie, żeby się Finlandczyki chcieli wyróżnić z innych narodowości, ale próbować można. Jeszcześmy po finlandzku nie dostali.
Ale jeżeli rozchodzi się o ten fakt, to nasza tak zwana drużyna państwowa powinna na razie, zaczem się nie poduczy, z jakimś skromniejszem przeciwnikiem szczęścia spróbować. Na przykład ze szkołą powszechną numer 111 w Żyrardowie. To podobnież są duże w tem sporcie kozaki, ale jak raz szczęście może jem nie dopisać.
Szanse są poważne, bo podobnież ich bramkarz Feluś lanie wczorej od ojca otrzymał za dwójkie z artmetyki i robinzonady jak się należy nie może uskuteczniać.
Jakby nie było, czegoś się będzie można na konto techniki od nich dowiedzieć.


Na razie tyle znalazłem, jak na jakiś ciekawy kawałek trafię, to postaram się uzupełnić. Natomiast Żyrardów w przedwojennych felietonach Wiecha to znowu temat na osobny wpis...

A tu kilka moich kawałków a' la Wiech:
- Ogniem i sikawką
- Czwarty miesiąc lata
oraz z serii "Letniaki w Żerardowie"
- Luxtorpeda Mazowiecka i Wczasy pod topolą
- Muchomory w sosie komarowem
- Podróż dwupiętrową kamienicą
Kategoria mazowieckie


  • dystans 54.19 km
  • 18.30 km terenu
  • czas 02:46
  • średnio 19.59 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze

Za gorąco na jagody

Niedziela, 22 lipca 2018 · dodano: 24.07.2018 | Komentarze 3

Tak naprawdę to dwa tytuły "Za gorąco" i "Na jagody"... ale po prawdzie zrobiło się za gorąco na jagody i w ogóle na cokolwiek. Dziś było gorzej niż dzień wcześniej, rano nie było chmur i słońce prażyło od początku dnia, z rzadka jakaś pojedyńcza chmura dała chwilę wytchnienia przed tym żarem z nieba, no i praktycznie zero wiatru, w lesie trzy razy pojawiał się podmuch i miałem nadzieję że zacznie wiatr, ale po chwili cichło.

W lesie zainstalował się na miejscówce jagodonośnej, ponieważ najwięcej i najładniejsze jagody występują w lesie sosnowym , dosyć świetlistym, to niestety cienia jakoś dużo tam nie było (a gdzie przyjemny cień z gęstego stropu lasu liściastego, tam jagód nie było). W tej sytuacji jagód bardzo intensywnie nie zbierałem, robiłem często i długie przerwy - siadałem w cieniu pod drzewem i chłodziłem się kawą mrożoną z termosu, albo zimną wodą z zamrożonej butelki wsadzonej na noc do zamrażalnika. Do tego przegryzka i lektura Wiecha, trzeba się wprowadzać w klimat.

Start z przygodą - przejeżdżam przez Żyrardów, jadę ścieżką przez las... nagle patrzę, że nie mam licznika. Niestety blokadę zaczepu ma uszkodzoną, chciałem kiedyś kupić drugi taki sam, do drugiego roweru, żeby swobodnie żonglować licznikami między rowerami, ale okazało się że już nie ma takich w sprzedaży. Dobra, szybki rachunek sumienia - tuż przed parkiem sprawdzałem godzinę i mogłem go poluzować - spaść mógł najprawdopodobniej na progu chodnika przy wjeździe do parku, lub wyjeździe, na wertepie korzeniastym wjazdu do lasu, albo kawałek dalej jak znienacka chlastnęła mnie obłamana gałąź, której nie zauważyłem... ale też gdziekolwiek indziej.

Wracam patrząc na ścieżkę w lesie, sprawdzając dokładnie okolice gałęzi i początku ścieżki, dalej jadę oglądając przeciwległy skraj drogi i w parku okolice progów. Nic. Szlag. No trudno, wracam dalej się rozglądając, w lesie zsiadam z roweru i idę piechotą, bo jak poleciał na bok w trawę, konwalie, albo inne krzaki, to mógłbym przegapić... już straciłem nadzieję, gdy po 400m patrzę - jest! Leży sobie faktycznie z boku. Aha, no to już wiem co się stało - tutaj się zatrzymałem żeby odrzucić na bok ze ścieżki dwa średniej wielkości konary i musiałem zahaczyć o licznik. Grunt że się znalazł.

Idąc te 400m wypatrzyłem trochę większych i mniejszych, młodziutkich zajączków. Nie zbierałem z tych samych powodów, o których pisałem wczoraj, ale także dlatego, że tutaj nie zbieram grzybów - na mój gust z jednej strony za blisko miasta, a z drugiej obwodnicy, a poza tym sporo śmieci.




Z jadalnych grzybów wypatrzyłem tutaj jeszcze purchawki.



Już blisko celu wypadu zebrałem za to jedną kanię (albo inną czubajkę bardzo do kani podobną... gwiaździstą, sutkowatą, w każdym razie z tych jadalnych)



Oraz jedną sporą kurkę... tylko co mi po jednej kurce? Miałem nadzieję, że potem jeszcze coś znajdę, ale niestety.




W końcu dojechałem na miejsce... niewiele jest krzakrów, które są oblepione jagodami, większość ma jedną, dwie, może kilka, ale za to dorodnych. Wcześniejsze już poopadały, teraz sa już te, które dojrzewały w warunkach większej wilgotności, a nie suszy. Ale to już chyba ostatni tydzień jagód u nas, za tydzień, a za dwa na pewno nie będzie już co zbierać... jak coś będzie na krzakach, to przejrzałe i łatwiej rozmaślić niż zebrać (już teraz sporo takich).

Borówki już się zaczerwieniły.



Czy pisklak się wykluł, czy jakiś mały drapieżnik wcześniej dobrał się do jajka?



Zbierając jagody, nagle z krzaczka zebrał takie coś... najpierw się przestraszyłem, że gniazdo os i chciałem uciekać, ale nic nie wylatywało, noc nie bzyczało.Małe, leciutkie, grzechotało w środku (albo tam coś było, albo po prostu środek bardziej się skurczył wysychając).




Potem znalazłem drugie takie coś, również przylepione do liści jagodzin... może celowo tak zostało umieszczone, a może spadając się przykleiło (wtedy jeszcze na ziemi należałoby szukać następnych). I teraz pytanie co to jest? Jakiś kokon, gniazdo, wypluwka... a może po prostu odchody?

Edit: to jest kokon, w którym ukrywa się poczwarka - np. pawica grabówka ma identyczny i możliwe, że to ona, bo widziałem kilka gąsienic tego gatunku żerujących na krzewinkach czarnej jagody.




Siedzę potem pod drzewem i czytam Wiecha, aż tu nagle - PAC! Coś mi spadło na torbę, patrzę a to gąsieniczka. Otrząsnęła się po upadku, rozejrzała naokoło i chodu.





Ufff, za gorąco nawet na siedzenie w lesie. Nie siedziałem więc do oporu, tylko zebrałem się późnym popołudniem, a może wczesnym wieczorem i ruszyłem, bo jadąc przynajmniej generowało się powiew. Byle nie jechać za szybko, unikać słońca i robić postoje, zwłaszcza gdy się człowiek zgrzał pokonując bardziej wertepiastą, czy piaszczystą dróżkę. Pojechałem bardziej lasem, żeby unikać słońca, a postoje robiłem,tak żeby zaliczyć przy okazji jakiś trainspotting.

EU07



Flirt ŁKA w trakcji potrójnej, w środku jedzie "Skra" w okazjonalnej okleinie.




Czekając na jeden z pociągów, przy okazji porobiłem też fotki kwiatków przy bocznej dróżce.

Większe i mniejsze osty, lub podobne gatunki.





A to chyba jakiś galas na jednym z ostów.



Dziurawiec



Ten baldach wygląda mi na kwiaty kozłka lekarskiego, zwanego też walerianą (tak, z jego korzenia robi się walerianę).



A to chyba centuria pospolita



Mimozami jesień się zaczyna... czy tam innymi nawłociami.



 Trochę złachany motylek



Na dziś żadnego świeżego kawałka a' la Wiech nie mam, ale jakiś przedwojenny Walerek w tematyce letni-kolejowej przecież się znajdzie: Dzień Dobry!, 1933-07-16

.


  • dystans 53.97 km
  • 15.00 km terenu
  • czas 03:20
  • średnio 16.19 km/h
  • rekord 35.80 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze

Z Walerym Wątróbką na jagody i grzyby

Sobota, 21 lipca 2018 · dodano: 23.07.2018 | Komentarze 4

- 19 kurek
- 4 kanie

Znów zaczął się upał, no to z ran jak tylko się zebrałem pojechałem zadekować się w lesie i pozbierać jagody. Po drodze jeszcze mały trainspotting, przelatywał Bajkowy Flirt ŁKA (wrzucam fotki także z następnego dnia).







Na miejscu zainstalowałem się i zacząłem zbierać systemem 2+fajrant, znaczy dwa kubeczki jagód i przerwa na kanapki, kawkę i felietony Wiecha.




Bliżej wieczora zebrałem się i ruszyłem objechać miejscówki grzybowe, bowiem po ulewnych deszczach pojawiły się wreszcie w lesie grzyby, na razie widziałem tylko te niejadalne, ale za takimi do zbierania się jeszcze nie rozglądałem. Na rynku widziałem też kurki, ale niewiele.

Swoją droga, zbierając jagody zwykle trafiam między nimi na czubajki (muchomor rdzawobrązowy), a teraz ani jednego.

No, wilgotność ściółki zdecydowanie się poprawiła. W niektórych okopach i ziemiankach też stoi woda.



Objechawszy cztery miejscówki kurkowe znalazłem trochę kurek. Niewiele, ale nie ma co marudzić, zawsze to do jednego obiadu trochę smażonych kurek na smak jest. Było już późnawo i nie miałem czasu dokładniej przeszukać rejony kurkonośne, bo może jeszcze bym coś tam znalazł, ale a tak tylko z grubsza obleciałem miejscówki... ale i tak było widać, że niewiele ich jest.



Znalazłem też kilka kań, też niedużo (dwie + nierozwiniętak której nie zbierałem w jednej miejscówce i dwie w drugiej), ale wystarczy żeby trochę pojeść grzybów.






Było też trochę zajączków, ale tych nie zbierałem z kilku powodów. Po pierwsze latem gdy jest gorąco, większość jest zarobaczywiała, po drugie one są małe i człowiek nazbiera się jak głupi, a potem ledwie na ząb starczy, a innych większych nie było, po trzecie jakimś rarytasem nie są, najlepiej także ze względu na rozmiar nadają się jako dodatek np. do innych podgrzybków, a po czwarte i tak nie miałbym czasu się w domu nimi zająć - bo miałem już kurki, kanie i jagody.

Tak więc tylko odnotowuję fakt ich wystąpienia.




No dobra, to może parę słów jak to u nas z Wiechem było, bo jeszcze niedawno nie byłem jego wielkim fanem, to jest książkowe odkrycie ostatnich lat. Owszem kojarzyłem go, ale od dłuższego czasu żadna jego książka nie nawinęła mi się pod rękę. Aż tu nagle, lavinka wparowała do domu ze stosem książek - otóż ktoś wyrzucił książki na śmietnik i lavinka postanowiła część z nich uratować (te w lepszym stanie i co ciekawsze). Min. był w nich tomik Wiecha "Dryndą przez Kierbedzia", ucieszyłem się i zaraz po niego sięgnąłem. Od tej pory w zasadzie cały czas czytam Wiecha, bo krótka forma jest idealna gdy za dużo czasu na czytanie nie ma, akurat felietonik (czy też opowiadanie, jak zwał tak zwał), albo i dwa do porannej kawy, albo w lesie między kubeczkami jagód.

A z tymi książkami na śmietniku, to też niezły numer. Bo okazuje się, że znajoma w jednym z sąsiednich bloków kupiła mieszkanie, zaczęli jego remont, ale nie dostali jeszcze klucza do piwnicy. Po dedykacji w jednej z książek, ustaliliśmy że to książki właścicieli tego właśnie lokalu, tak więc sprzedający zaczęli opróżniać piwnicę... znajoma się zmartwiła, bo jak kupowała mieszkanie, zajrzała też do piwnicy i miała nadzieję że będzie miała okazję pogrzebać w szpargałach tam zgromadzonych.

A wracając do Wiecha, ciekawostką jest, że część felietonów publikował kilkakrotnie (i nie mam tutaj na myśli wyboru do kolejnych zbiorków), czasem tylko z lekkimi zmianami. Czasem też jeden, nieco krótszy kawałek umieszczał w zupełnie różnych felietonach. Przykładem może być "Tramwaj w konfiturach" (skan str.1, skan str. 2 / był to pierwszy felieton z "Dryndą przez Kierbedzia", widziałem go jeszcze w zbiorku "Bitwa w tramwaju" i chyba jeszcze w którymś)... to był jeden z felietonów sądowych i nie było tam ani Walerka, ani Gieni, teraz trafiłem na niego w rubryce "Walery Wątróbka ma głos" (Dzień Dobry! 1933-08-27). Różnią się w zasadzie tylko takimi szczegółami jak wstęp, osoby, tu jadą z Piaseczna tam z Sochaczewa, albo tu są truskawki, a tam agrest... ;inkuję powyżej, bo akurat tematyka wakacyjna, na czasie.

Tak w ogóle, mam nadzieję że świętej pamięci Autor nie ma nic naprzeciwko, że zaopiekowałem się jego bohaterami, i w grobie się nie przewraca, tylko pije nasze zdrowie tam na górze w barze wiecznej obsługi. W każdym bądź razie, poniżej kolejny kawałek pasujący do dzisiejszego wpisu.



Muchomory w sosie komarowym

Z grzybami nigdy nie wiadomo, raz są, a raz ich nie ma. Ale my z Gienią mamy na nich metodę, jadziemy na Kiercelaka, Różyca, Szembeka, czy co tam akurat foncjonuje i po przejściu alejkami wiemy że są podgrzybki skolko ugodno, a takżesamo trochę maślaków i prawdziwków. Przykładowo mówię, bo teraz jak na żyrardowskiego Kiercelaka zasunęliśmy, to tylko kurki byli, a i to niedużo, kurka w occie to jednakowoż dobra rzecz pod jednego głębszego. Z leśnych wyrobów, jeszcze czarne jagody można było uświadczyć.

No to z małżonką zabraliśmy weklinowe kosze, blaszankowe kubki z widoczkiem i dawaj do lasu. Tu jednak odbiliśmy się od ściany, ja od ściany komarów, Gienia od ściany jeżyn. Gienia sporutowała i oświadczyła, że bez kurków się obędzie, ja jednakowoż na ambit sprawę wziąłem, nie będą mi żadne kolczaste i bzczące w te i nazad bruździć i wstępu do lasu bronić.

Trzeba spróbować jeszcze raz, ale tym razem porządnie się przygotować.
Od mieszkającego po sąsiedzku wędkarza pożyczyłem kalosze rybackie do samej szyi, na łeb wygrzebałem z dna szafy maskę przeciwgazową i zasuwam do lasu. Krzaki kolczaste i chmary insektów mi teraz niestraszne, ale po kilku krokach szkiełka mnie zaparowali, nie widziałem gdzie idę i jak nie przyfonduje w latarnię. W ten deseń z maski trzeba było zrezygnować, wypożyczyłem za to kapelusz pszczelarski z taką firanką z drobnemi oczkami. Jeszcze w gazy bojowe się zaopatrzyłem, które ponoć najlepsze na latające gady, duże zapasy ich mamy od wojny, bo w pierwszej byli w powszechnym użyciu, to wojsko naprodukowało ich na zapas, ale w drugiej na atom i tanki się przerzucili, a magazyny zostali pełne. No to jakiś przytomniak wpadł na pomysł, żeby rozcieńczyć, we flakoniki poprzelewać i sprzedawać do odstraszania uciążliwego tałatajstwa. A kilka lat temu nazad, w jednym z warsiaskich fortó odkopali jeszcze kajzerowskie zapasy, tyle że szybko je wykupili, bo nie ma to jednak jak dobra przedwojenna niemiecka chemia, mucha nie siada.

Tak przygotowany weszłem już bezpiecznie do lasu i szybko kubeczek jagodami napełniłem. Te jagody tak pół na pół zbierałem, albo jeden plus jeden - znaczy jedną na ząb, a jedną do kubka dla Gieni. Natomiast z grzybami bryndza. kurek nawet na lekarstwo, tylko trochę gąsek i gołąbków znalazłem. Jak spotykałem miejscowych grzybiarzy, to widziałem że mają jakieś ni to psiaki, ni to muchomory w koszykach, więc pytam co to jest, a ten mówi że czubajki.
- Zalewasz pan kolejkie, przecież wiem jak kania wygląda i kitu mnie pan nie wciśniesz.
- Nie czubajki kanie, tylko same czubajki. Wszystkie kanie w tym lesie już o piątej rano były wyzbierane.
- A chyba że tak, a do octu to się nadaje i pod czystą zakropioną gorzką?
- Ma się rozumieć, zbieraj pan nierozwinięte łebki, na marynatę w sam raz.
No to nazbierałem.

W międzyczasie chmury poszli precz i skwar się zrobił niemożebny. W mojem pancernem stroju zacząłem się gotować, więc musiałem go zdjąć, a komary, gzy, muchi i muszki, jakby na to czekały i na mnie. No to ja wyciągam flakon i obficie siebie spryskałem. Na chwilę pomogło, ale zaraz wróciły i dawaj mnie rypać ze zdwojoną mocą. Wiec ja znów uruchamiam miotacz gazów bojowych, znowu pomogło, głównie dlatego że jak którego trafiłem, to kojfnął w krótkich abcugach, ale pozostałe odleciały i jak buteleczka była pusta, wróciły krwiopijce i mnie obsiadły.

Broni chemicznej już nie miałem, no to trzeba je załatwić konwencjonalnie i chlast z liścia w policzek. Trzy sztuki za jednym zamachem splaszczyłem, no to lu z drugiej strony i blaszkie francuskiem sposobem w czoło, a potem fangie w nos... ale trochie za mocno, bo mnie zwaliło z nóg i trochę zamroczyło. Dobrze że boksu nie trenuję, bo jeszcze jakiego nokałta bym zasunął i by mnie żywcem zeżarła ta brzęcząca chmura jakbym leżał dłużej nieprzytomny. Jak doszedłem do siebie, zerwałem się i dawaj klepać po gębie i ramionach, ze dwadzieścia, trzydzieści ich utłukłem, ale posiłki wciąż przybywały i te cholery zaczęły wyrównywać wynik. Tak więc mówię do siebie:
- No Walerek, nie dasz rady tej Luftwaffe, trzeba nawiewać zanim wypompują z ciebie całą krew - i chodu z lasu.

Na ulicy patrzę, a ręce fioletowo-czerwone od jagodowej juchy, wyglądam jakbym wątrówkę żywcem szlachtował i ćwiartował. Nie mogie się tak na kwaterze pokazać, bo Gienia na mój widok zemgleje. Patrzę - hydrant na rogu, podchodzę naciskam wajchę, a tu nic woda nie leci. Próbuję jeszcze raz, to samo.
- Hydrant zamknięty, trzeba iść po kluczyk - odzywa się z tyłu jakiś starszy jegomość.
- A gdzie jest ten kluczyk?
- W remizie, ale zanim wydadzą trzeba mieć bumagę z magistratu. Tam trzeba złożyć podanie w trzech kopiach i mają tydzień na rozpatrzenie - tu spojrzał na moje ręce - Chodź pan do mnie, mieszkam tu za rogiem, tam się obmyjesz.
No to poszliśmy, ręce jako tako umyłem, żywy kolor spłynął, ale pozostały sine. No trudno, jakby Gienia cholerowała, to powiem że woda w rzece zimna i mnie ręce zsiniały.

Podziękowałem memu dobroczyńcy, ale wychodząc zerknąłem w lusterko, a tam parzy na mnie osobnik z opuchniętem obliczem, jak po lepszym mordobiciu, a co gorsza z sinymi ustami. Otworzyłem usta z wrażenia, a język jeszcze bardziej zsiniały. No nie, Gienia teraz na pewno spazmów dostanie na widok tego upiora, a jak dojdzie do siebie, to cholerować będzie że zamiast do lasu, na melinę się udałem i cały ranek denaturat chromoliłem. Nie ma rady, trzeba chociaż ten kolorek wywabić, a do takiej wewnętrznej przepierki najlepiej się nadaje czterdziestoprocentowy płyn do płukania. Wstąpiłem więc po drodze na jednego głębszego, ale że już nie miałem żadnego zaskórniaka, na zagrychę mnie nie starczyło, wrąbałem więc zebrane dla małżonki jagody. Może to i dobrze, Gienia i tak boi się bąblowca, a jakby nasmażyła konfitur, to może znów by się skończyło jak przed wojną w tramwaju, kiedy to niezgorszej awanturze niewinnie za konfitury dostałem dwa tygodnie aresztu.

Spojrzałem jeszcze w swe oblicze w szybie, a od tych jagód usta i język znowu sine. No nic, przygotowałem się na najgorsze i zasuwam na kwaterę, wchodzę do domu, a Gienia zaczem na mnie, w koszyk się gapi i mnie pyta:
- To zamiast kurek szukać, za panienkami całe przedpołudnie się uganiałeś?
Zgorzałem, bo po drodze w myśli przeleciałem wszystkie możliwe wymówki, ale tej nie przewidziałem.
- Ależ skąd królowo piękności mojej, za żadnymi panienkami się nie uganiałem, w lesie same grzybiarze płci męskiej, żadna kobieta nie zaryzykowałaby utraty urody w tych waronkach. Patrz jak mnie gębe pokąsali komary, cały opuchłem.
Ale okazało się, że Gienia panienkami nazywa te miejscowe grzybki, które faktycznie w occie kurkom mocno ustępują, ale po kilku kolejkach różnicy już żadnej nie ma.



Inne kawałki à la Wiech we wpisach:
- Ogniem i sikawką
- Czwarty miesiąc lata
oraz z serii "Letniaki w Żerardowie"
- Luxtorpeda Mazowiecka i Wczasy pod topolą
- Podróż dwupiętrową kamienicą

Ponadto trochę o tym jak Wiech odwiedził Żyrardów:
- Wiech w i o Żyrardowie


  • dystans 8.34 km
  • czas 00:37
  • średnio 13.52 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Z Klu do parku i na dworzec

Piątek, 20 lipca 2018 · dodano: 22.07.2018 | Komentarze 2

Wczoraj wypożyczyliśmy książeczkę o tematyce kolejowej. Przy rysunku i opisie małej lokomotywy manewrowej rzuciłem, że podobną, tylko zieloną widzieliśmy u nas na Bielniku. Ale Klu jakoś nie mogła sobie przypomnieć... myślę że jakbym pokazał jej zdjęcia, to by załapała o czym mówię. Ale co tam zdjęcia, przecież można podjechać i jeszcze racz obejrzeć na żywo.



Prawda że podobna? Książeczka jest tłumaczona z niemieckiego, więc tabor jest czerwony, czyli w barwach Deutsche Bahn. Z wyjątkiem białego ICE3, który jest min. na okładce.



Ale skoro już tu byliśmy, to trzeba było przeczytać książeczkę jeszcze raz - po raz trzeci, czy czwarty. Przysiedliśmy więc na schodku w cieniu i przeczytaliśmy.



A potem do parku, gdzie dziewczyny wczoraj się umówiły... mnie to jak najbardziej pasowało, bo w parku dużo cienia idealne miejsce na taki słoneczny i gorący dzień. A jak się spotkają, to przynajmniej ładnie się bawią i mamy je z głowy, a nie że Kluska zaczyna się nudzić i trzeba co chwila jej coś wymyślać.

Obowiązkowo na rurze.



Te drabinki już samodzielnie pokonuje.




A potem na dworzec. Dziś Klu jedzie później, żeby było więcej czasu w parku, a przy okazji żeby pojechała piętrusem.



A te? Podobne?








No i pojechała, a więc pora na Walerego Wątróbkę, bo akurat wysmażyłem kolejny odcinek a la Wiech (przypominam, że poprzednie - Mazowiecka Luxtorpeda i Wczasy pod topolą były w tym wpisie):



Podróż dwupiętrową kamienicą

W ten deseń minął nam tydzień letniaków i pora wracać do ukochanej Stolycy. Czekamy na stacji, a tu wjeżdża lokomotywa obrobiona w zielono-żółty rzucik, normalnie jakby prosto z Zachęty się urwała. Zresztą ponobnież tak było, któregoś dnia ktoś ją buchnął z bocznicy, kolejarze obszukali wszystkie i nic, sprawdzili nawet muzeum kolejarskie czy przez pomyłkie jej nie zabrali na eksponat z zeszłego stulecia, bo taka bardziej kanciata jak pudełko, a nie opływowata luxtorpeda jakie się teraz robi, ale też nie było. Z pomocą policji zrobili nalot na wszystkie meliny gdzie się znajdowało kradzione szyny, trakcje i papier z ustępu pociągowego. Takżesamo bez skutku. Dopiero któryś konduktor poszedł na wystawe i zdębiał. Przeciera oczy ze zdumienia czy to nie fantasmorgana, ale szukana lokomotywa dalej stoi pośrodku sali, no to wsiadł za wajhy, dał kontraparę i bez pytania artystów zasunął na Odolany.

Jeszcze tabliczkę jej przyspawali z napisem "Hetman Stanisław Jan Jabłonowski", ponoć dlatego że stoi kolejka patronów, a ulic za mało nowych powstaje, więc ich imieniem chrzczą teraz wszystko co się da. Jeszcze Jednych patronów usuwają na śmietnik historii, żeby zrobić miejsce na nowych, ale to wszystko mało. Stoją poważne persony w kolejce i się kłócą jak szczeniaki - pan tu nie stał, wiąchy puszczają takie że literaci i młodzież mogą się jeszcze dokształcić, ten zasunie kopa innemu w pierwszą krzyżową, następny znowu sąsiadadowi podfonarzy ślipka. A z fiołkami zasadzonymi pod oczami patron się na tabliczkę nie nadaje, musi wracać w domowe zacisze i się kurować, kolejka przepada.

Tak więc myslę, że trzeba jeszcze trochę porządków porobić żeby miejsca dla patronów znaleźć. Najpierw wyrzucić te wszystkie Kubusie Puchatkowe i Sierotki Marysie wont na śmietnik historii, potem eksmitować Polne, Krucze, Zajęcze jak kto chce natury i świeżego powietrza zażywać, to niech na głęboką prowincję, albo na Bielany jedzie, a nie na prencypialną ulicę. Co zrobić z takimi, co wczasy pod gruszą chcą na ulicy Wiejskiej spędzać? Jak już się z tym zrobi porządek i ruch w kolejce do przodu powstanie, to i atmosfera tamże się uzdrowi, bo nie ma nic gorszego niż stać w ogonku i ani wte, ani w tamte.

Tak dumaliśmy z Gienią na peronie, ale lokomotywa posunęła do przodu a za nią już wjechały normalnie malowane wagony, tylko ze słoneczkiem z boku, które się zostało po dziecięcych plenerach. Kolorek, kolorkiem, ale te wagony co wjechali, wielkie jak kamienice, dwupiętrowe! Bez namysłu się wtarabaniliśmy na górę, bo tam lepszy widok i czekamy odjazdu, a tu nic i jakoś tak podejrzanie pusto w środku. Już się zaczęliśmy bać, że zajęliśmy miejsca w wagonie, który na bocznicę odstawiają, ale siostrzenica pokazuje że telewizorek wyświetla gdzie będzie jechać. Faktycznie, pokazuje że na Warszawę, na wschód. Dodała jeszcze że pociąg stoi, bo wcześniej przyjechał i czeka na podróżnych żeby powsiadali.

Dziw nad dziwy, żeby pociąg był opóźniony albo w ogóle odwołany, to normalna rzecz, ale żeby tak wcześniej przyjechał i do tego czekał? Pekaesom się takie rzeczy zdarzały, tylko one nie czekały, bo za kółkiem przeważnie wesołe szoferaki siedzieli i psikusy lubieli podróżnym płatać. Jak przyjechał wcześniej to prędko odjeżdżał zanim pasażerowie zdążyli się zorientować i musieli czekać dwie godziny na następny. Albo tabliczek nie zmieniali, w te i nazad z jedną jeździli, czasami z poprzedniego dnia, a jak się obywatel pytał dokąd ten autobus, to odpowiedź dostawał "Tabliczki nie widzi? Ślepa komenda!". Z temi tabliczkami to i w pociągach potem psikusy były, widać kierowcy pekaesów na maszynistów się przekwalifikowali.

No to siedzimy spokojnie dalej, a właściwie to nieco niespokojnie, ja sięgnąłem nawet za pazuchę po piersiówkie z lekarstwem na uspokojenie. Gienia wyciągła gar z bigosem na drogę i dalej rąbać z tych nerwów. A stolik przed siedzeniami mieliśmy pragrypsny jak w jakim Warsie, toteż rozłożyliśmy się z tem garem, talerzami i jak w restauracji posiłek spożywamy. W końcu pociąg ruszył i to chyba nawet w dobre strone. Tylko jak się rozpędził, bujać zaczęło niemożebnie, choroby wysokościowej i morskiej dostaliśmy, oraz mgłości nas złapali.
- Gieniuchna - mówię do pobladłej małżonki - zasuwamy na dół, może tam nie huźda.
Tak więc zebraliśmy cały majdan i kierujemy się na dół. Ale schodki wąskie i strome, cały czas bujało, a ja tylko na jedną nóżkie wypiłem i krok nierówny miałem. Totyż zaraz na trzecim schodku się wygruziłem i zacząłem zjeżdżać, Gieni tak zasunąłem dubla w pierwszą krzyżową, że też na nogach się nie utrzymała i razem sturlaliśmy się na zbity pysk na sam parter, a wszystkie klamoty na nasz. Konduktor zaraz przyleciał i pomógł siostrzenicy nas odgruzować, pozbierać i usadzić się na wolnych siedzeniach. Po czym wyjął taki aparacik, prześwietlił nam bilety promieniowaniem nadczerwonym, przystęplował się i poszedł dalej.

Długo nie siedzieliśmy, gdy do przedziału wparowali szwagier Piekutoszczak i wujo Wężyk, którzy stęsknili się za nami i do Grodziszka na spotkanie nam wyjechali. Szwagier zaraz wyjął z kieszeni pół literka, z drugiej alemuniowe kielonki podróżne i rozstawił na stoliku, który tu był taki przykusy, na obiad z czterech dań już się nie nadawał, ale na mały ochlaj był w sam raz. Tylko zagrychy szwagroszczak zapomniał, no to ja wyjąłem kubełek korniszonków małosolnych, nabytych prosto z beczki na żyrardowskim Kiercelaku i dawaj pod nie gazować. A tu konduktor wraca i jak zobaczył naszą zastawę i zasuwa takie mowe:
- Panowie lepiej schowają tę flaszkie z widoku, bo będę zmuszony panów wysadzić na najbliższej stacji.
Gdy się oddalił, wujo Wężyk pokiwał głową:
- Widać że także samo człowiek tronkowy i wyrozumiałość dla innych ma.
- To lepszy cwaniak - odzywam się - do samej Warszawy pociąg już się nie zatrzymuje, więc i tak wcześniej by nasz nie mógł wyrzucić.
Podumaliśmy chwilę nad tym, jakich to przytomniaków mamy w nowym pokoleniu konduktorów, którą to zadumę brutalnie przerwała Gienia.
- Jednakowoż pretokół mógł spisać, zadzwonić na komisariat i na stacji już by na was granatowe funkcjonariusze czekali, by odeskortować do Żłobka Wytrzeźwień.

Było nie było, zaczem do Warszawy dojechaliśmy flaszkę osuszyliśmy i gdy pociąg w tunel średnicowy wjechał, zrobiło się ciemno, zmęczeni podróżą po kolei się pospaliśmy. Obudziliśmy się dopiero na bocznicy, a właściwie to siostrzenica się obudziła i dawaj nas cucić. Z Olszynki daleko nie mamy, przeskoczyć z dziesięć torów i już prawie jesteśmy w domu, ale szwagier przyfilował przez okno kolejarza, wyskoczył na tory, zasięgnął języka i wrócił z nowiną.
- Ten pociąg jutro rano jedzie nad morze, może nie wracać do domu, tylko przekimać tutaj i jutro pojechać na plażę.
- A ty wiesz jak się nad morze jeździ? Cud jeśli wtarabanisz się do środka, najlepiej próbować oknem.
- No tak, ale my już mamy miejsca zajęte.
- No niby tak, ale potem podróż na glonojada z twarzą przyciśniętą do szyby, przyduszonem przez innych pasażerów, albo w połowie wystając z okna, jeśli chce się mieć dostęp do powietrza.
Ostatecznie sprawę rozstrzygnęła Gienia, która postawiło weto, że najpierw musi odpocząć po tych letniakach, zanim na kolejne pojedzie.



Na koniec jeszcze dwa, przedwojenne tym razem felietony z Walerym Wątróbką publikowane w Dzień Dobry! - jeden o tematyce wakacyjnej, a drugi min. o otwarciu tunelu średnicowego: 1933-08-13, 1933-09-03


Inne kawałki à la Wiech we wpisach:
- Ogniem i sikawką
- Czwarty miesiąc lata
oraz z serii "Letniaki w Żerardowie"
- Luxtorpeda Mazowiecka i Wczasy pod topolą
- Muchomory w sosie komarowem

Ponadto trochę o tym jak Wiech odwiedził Żyrardów:
- Wiech w i o Żyrardowie


  • dystans 6.66 km
  • czas 00:38
  • średnio 10.52 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Do bibliotek między deszczami... z Klu

Czwartek, 19 lipca 2018 · dodano: 22.07.2018 | Komentarze 2

A że ostatnio zgadało się z Kluską na temat tryllinki itp, to obejrzeliśmy z nawierzchnię z płyt z wtopionymi kamieniami (jak kiedyś trylinka).



A  trylinkę nowszego wzoru mieliśmy pod biblioteką... i płytę chodnikową M.Ż.




Główny cel biblioteki, przy czym musieliśmy poczekać z wyjazdem, bo zaczęło padać, ale na szczęście w miarę szybko przeszło. W jednej z bibliotek była fajna pani, która pokazała Klusce jak się skanuje kod z karty bibliotecznej i książek i pozwoliła Klusce samej poskanować.



Jadąc do bibliotek minęliśmy koleżanką Kluski z je grupy przedszkolnej. A potem jak pojechaliśmy do parku, to ją tam spotkaliśmy. Było dużo radości, rzuciły się sobie na szyję i za rękę poszły na plac zabaw. A gdy już musiała iść, do odprowadziliśmy ją do domu.



My zaś wróciliśmy do parku, przeczytaliśmy wszystkie wypożyczone książeczki... przynajmniej wszystkie małe - cztery, bo mieliśmy jedną grubszą nie na raz. Jeszcze posiedzieliśmy na placu zabaw, ale zaczęły nachodzić chmury, gdzieś daleko zagrzmiało, więc zaczęliśmy się zbierać... niestety po drodze złapaliśmy gumę, szkło się wbiło. Na szczęście byliśmy już blisko domu i co prawda gdy dochodziliśmy to zaczęło kropić, ale zdążyliśmy nim się rozpadało.

Kluska po drodze wymyśliła i opracowała maszynę do sprzątania szkła z ulic i chodników, a w domu ją narysowała. Oj przydałoby się. Oto ona:



Ja zaś uważam, że tańsze piwa i wódki powinny być sprzedawane tylko w puszkach i plastikowych butelkach, a nie w szklanych. To by zmniejszyło ilość tłuczonego szkła w mieście o co najmniej 90%

A to grzybek z parku.





  • dystans 9.88 km
  • 0.20 km terenu
  • czas 00:40
  • średnio 14.82 km/h
  • rower Wrześniowy Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Z Klu i Wiechem nad Zalew

Środa, 18 lipca 2018 · dodano: 20.07.2018 | Komentarze 4

Po zeszłotygodniowym rekonesansie (link), wybraliśmy się tym razem z Kluską nad Zalew. I znów powtórka z rozrywki, z rana chmury, przyjemnie chłodno, a ledwie z domu wyszliśmy, to wyszło słońce i zaczął się robić skwar... nawet Kluska, która jest bardziej ciepłolubna od nas i na placu zabaw ciężko ją było ze słońca w największy skwar zgonić, teraz zaczęła marudzić że gorąco i chce do cienia. Jakoś dojechaliśmy.

Zainstalowaliśmy się w obczajonym wcześniej najdalszym zakątku plaży. Raz, że jest cień od topoli, dwa że tu mniej ludzi dociera. Ledwie ledwie, ale udało się rozwiesić hamak, kocyk rozłożyliśmy na trawce, kilka ścinków z rolki trawnika tu trafiło... nam się bardzo spodobało. Wszystko gotowe? No to menelujemy.

Plaża dla Aspergerów, jednostek aspołecznych i innych odludków.



Tam w oddali jest plaża dla neurotypowych.



Poprzednio tej tabliczki na topoli nie zauważyliśmy... to jeszcze chyba sprzed remontu zalewu.



Obok są boiska do piłki plażowej (jedno do ręcznej, drugie do nożnej), ale teraz zalane. W międzyczasie przyszła jakaś komisja i długo debatowała co z tym fantem zrobić. Ktoś proponował żeby obniżyć chodnik obok, żeby umożliwić spływ, a co tam dalej nie słyszałem... dzieciakom się podoba, potem dwóch chłopaczków latało za piłką po tej wodzie.



Pora na drugie śniadanie.



Pod topolami jest sporo fajnych rzeczy - gałęzie, liście itp. Po



Poza tym na plaży można znaleźć muszle szczerzui, czy różne piórka, które można użyć przy budowie zamku.



Korzystając z najścia chmury, wybraliśmy się na zwiedzanie zalewu, ale skończyło się na pomoście przy kąpielisku, bo wyszło słońce i znów się zrobiło za gorąco.



Kąpielisko, wygrodzony brodzik dla maluchów, z tego co widzieliśmy przy czerwonych bojach jest woda mniej więcej do kolan, a przy żółtych chyba do pasa... w regulaminie kolory boj są opisane na odwrót - żółte wyznaczają strefę dla osób niepływających, a czerwone dla pływających. Chociaż z tymi żółtymi się zgadza, bo ta głębokość jest akurat dla osób niepływających.

Z regulaminu wynika raczej, że kąpać się można tylko tu, ale generalnie sporo ludzi kąpie się też tam dalej aż do końca plaży. Jeśli kogoś ratownicy upominali, to że nie można wychodzić na pomost drabinką tam za żółtymi bojkami.

Ale regulamin, regulaminem, ogólnie nie jest przestrzegany - zakaz wnoszenia alkoholu i palenia na plaży? Widzieliśmy dziewczyny z piwkiem, puszki walające się na piasku, w piasku jest też niestety sporo petów. Jest też coś o zakazie wjeżdżania rowerami na plażę... z tego co widzimy, ludzie opierają rowery o te parasole, więc i my wzorem żyrardowskich rodaków wprowadziliśmy (nie wjechaliśmy!) rowery i oparliśmy o topole.



WOPR Żyrardów czuwa.



W wodzie trochę glonów... w większości plaża czysta, ale w jednym miejscu udało mi się sfocić taki widoczek.



Ale wracając do naszego zakątka - wyciągając zabawki piaskownicowe, okazało się że lavinka ma w sakwie łopatkę ogrodniczą, no teraz to można kopać!



Kluska najpierw zrobiła wulkan i jeskinię przy nim, do którego lała się woda... znaczy lawa. Potem chyba wulkan wygasł i porósł dżunglą, a obok wybudowaliśmy grodzisko wczesnośredniowieczne... a właściwie to gród, a konkretnie Mirmiłowo.



Do fosy trzeba nalać wody, żeby Mirmił miał gdzie łowić ryby.



Niestety fundamenty liche, powoli zamieniły się w błoto i gród zaczął się walić... i faktycznie zmienił się grodzisko. Kluska stwierdziła, że to będzie Stare Miasto i  niżej zbudowaliśmy gród dolny.




W międzyczasie lavinka z Kluską zrobiły wyprawę do pawilonu z dostępem do morza (jak to opisuje Wiech),  a przy okazji przetestowały znajdujący się za kiblem plac zabaw. Zapomniała aparatu, więc fotek nie ma. Długo nie wytrzymały, bo za gorąco.

Niestety później zaczęło przybywać więcej ludzi, którzy zaczęli docierać nawet do naszego zakątka. Pojawiła się min. stereotypowa rodzinka, z psem i radyjkiem. Kluska panicznie boi się psów, więc baliśmy się że zaraz będzie źle, będzie płakać i uciekać. Na szczęście pies nie był zbyt ruchliwy i nie zbliżał się do nas. Za to niedaleko była awantura o innego psa, który zaczął ganiac za tymi chłopaczkami na boisku.

Gorzej, że ta rodzinka oczywiście musiała włączyć radyjko. Ten nieustający hurgot przyspieszył decyzję o ewakuacji. Zresztą i tak powoli trzeba było się zmywać, żeby uniknąć popołudniowych burz, co się udało, dotarliśmy do domu ze sporym zapasem, zaczęło padać godzinę po naszym powrocie... ale z radarów wynikało, że nad zalewem zaczęło lać pół godziny wcześniej.


A teraz część Wiechowa - korzystając z nieobecności lavinki i Kluski, przeczytałem ze dwa felietony ze zbioru "A to ci polka!", jako że jeden w sam raz wakacyjny, to przeczytałem im potem na głos (tekst - strona 1 i 2, oraz strona 3):



Potem zainspirowany tym kawałkiem napisałem również felieton (a właściwie kilka) a la Wiech z Walerym Wątróbką. Oczywiście wszystko na tzw. faktach autentycznych, tylko letko podkolorkowane. Poniżej dwa z nich. Rysunki zaś dobrałem tak, żeby jako tako tematycznie pasowały.


rysunek z dziennika "Dzień Dobry!", 1933 - rubryka "Walery Wątróbka ma Głos"

Luxtorpeda Mazowiecka

Długo żeśmy się z Gienią zastanawiali gdzie w tem roku na wakacyjny fajrant pojechać. Szwagier nam podpowiedział, że odkąd fabryki poupadali, a na te co zostały filtry pozakładali, to powietrze w miastach fabrycznych dwa razy lepsze niż w uzdrowiskach i smoków tam mniej. Tak więc wybraliśmy się do Żyrardowa na letniaki, raz że blisko, dwa że kolej bez przesiadki dojeżdża.

No, z tem powietrzem to znowu takiej rewelacji nie ma, bo jak przejedzie dizel z zeszłego stulecia, to człowieka zatyka jakby naraz wypalił paczkie sportów. Jednak trzeba zaznaczyć, że tak jest i u nasz - kiedyś w zabronioną na handel niedzielę, tułałem się przez pół Pragi by kupić chleba naszego powszedniego, którego nam w domu zabrakło. Nim nabyłem szybką czterdziestkie, jakiś młodziak w starzym od niego struplu zasunął obok z piskiem opon i zostawił za sobą taki kłąb czarnego dymu, że jak z niego wyszedłem cały byłem na czarno. Gienia mnie potem do domu nie chciała wpuścić, tłomaczyła się że myślała iż to jakiś obcy Murzyn się dobija.

W każdem bądź razie udaliśmy się na dworzec śródmiejski z małoletnią siostrzenicą, którą dostaliśmy na przechowanie żeby nas nuda na prowincji nie zeżarła. Najpierw długo stojeliśmy na niewłaściwej placformie, a to dlatego że zdjęli tabliczki na których pisało w którym kierunku pociągi stąd ruszają. Nie wiem czemu, jak człowiek widział wypisane Kierunek Kobyłka, Grójec, czy inszy Parzęczew, to wiedział że to nie tu i trzeba poszukać kierunku Żyrardów albo w ostateczności Skierniewice. Jak już przeflancowaliśmy się na dobrą placformę, to podjechała taka luxtorpeda że strach było wsiadać żeby dopłaty tysiąc procent nie dostać. Dopiero jak siostrzenica nam przetłumaczyła, że teraz same takie jeżdżą, to wsiedliśmy ale jednak tak trochę w strachu co z tego wyniknie. Ano nic nie wynikło, jak przyszedł konduktor, to przeleciał promieniami nadczerwonymi po kwadracikach, po czym jak bipnęło we właściwą nutę, to podstemplował się i poszedł dalej.

Dawniej jak fabryki pełną parą grzali, to po zapachu się poznawało miasta. Żyrardów na ten przykład tak walił zacierem z gorzelni, że człowiek jeszcze trzy stacje miał humorek od wysokoprocentowego powietrza. Teraz jak filtry na te drożdże założyli, to na niuch nie da rady trafić. Po krajobrazie także samo się nie pozna, bo mury naobkoło pobudowali i pociąg tunelem jadzie. Żeby wysiąść gdzie trzeba, musiem patrzeć w takie telewizorki pod sufitem, gdzie nazwę stacji wyświetlają, jednakowoż z tym jest problem, bo przesuwa się tam dużo różnych rzeczy - godzina, data, kto obchodzi imieniny, temperatura, prędkość, stacje od początku do końca trasy, a jak pokażą nazwę najbliższej stacji, to jeno mignie i o wiele się przegapi, to trzeba się wślepiać następne pięć minut aż znowu się pojawi. Z temi imieninami, to wiadomo czyje zdrowie dziś pić, widać że ktoś tronkowy układa ten program. No to zdrowie Erwina! Szymon, sto lat! Niech żyje Kamil! Jest jednak niebezpieczeństwo w dłuższych podróżach, bo jak wznosiłem toast przy każdym wyświetleniu imion, to do Żyrardowa dojechałem lekko pod gazikiem, ale już do takiego miasta Łodzi zdążyłbym się zdrowo naoliwić. W ten deseń na podróż nad morze, w góry, czy na Mazury zapowiada się nielichy ochlaj, a pasażer dojechałby zabalsamowany na amen, a wiadomo że obywatel pod humorkiem jest skory do różnych psikusów i prosto z pociągu zamiast do domu wczasowego, mógłby być szybkiem transportem odwiedziony na komisariat i do Żłobka Wytrzeźwień. Tak więc pomysł niegłupi, ale radziłbym tak układać program, żeby mniej imienin, a więcej stacji dla wysiadających podawać.

Można też słuchać takiej więcej przystojnej na głosie facetki, co opowiada gdzie się zaraz zatrzymamy. Gieniuchna strasznie cholerowała, że jakaś makolągwa się jej mądrzy koło ucha na cały głos. Przy trzeciej zapowiedzi nie wytrzymała i obsztorcowała siedzącą obok paniusię, aż musiałem ją odciągnąć i przetłumaczyć, ze to z głośniczka idzie ten głos, jednak z kolejnyn ogłoszeniem zerwała się z siedzenia:
- Jak za kok złapię tę w te i nazad za odnulację szarpaną, to wysadzę zaraz na tej stacji co ją lekramuje.
- Nie rób mnie wstydu miłościo moja konsystorska, nikt w naszem przedziale lekramy stacji nie uskutecznia, tylko konduktorka głosowa siedzi sobie obok maszynisty i przez telefon zasuwa te ogłoszenia. Filuje przez przednie okienko na tabliczki i z wyprzedzeniem nam je czyta, żeby każden jeden zdążył wysiąść.
Gienia trochę się uspokoiła, ale i tak za każdym ogłoszeniem krzywo zerkała na współpasażerki.

Faktycznie rozwija się nasza kolej i pojazdy w deseczkię posiada, a jeździ się tak samo jak i kiedyś, tylko na odwrót. Dawniej jak udawaliśmy się latem linią otwocką nad Świder, to w pociągach było niemożebnie gorąco i podróżny ugotowany na twardo wychodził, zimą znowuż jak zasuwaliśmy do Radomia odwiedzić ciotkę Kuszpietowską, kalafiory lodowe wyrastały spod okien, drzwi i pasażerowie zamarzali. Teraz wsiadamy, a tu mimo lata taka lodówka w środku, że zaraz założyliśmy wszystkie ciuchy na siebie i nadal się trzęśliśmy z zimna. Jesionkie i kożuch w domu zostawiłem, nie wiedziałem że w środku lata mogą się przydać. Na szczęście nie zdążyliśmy zamarznąć, bo ze względu na remont na trasie pociąg dojechał szybciej niż normalnie. Nadal nie wiem jakim cudem, podobnież dlatego że jechał boczkiem i zatrzymywał się na co drugiej stacji, ale jak ja pamiętam remonty, to pociągi przez remonty wcale nie kursowali, albo trzy dni opóźnienia mieli. No cóż, co luxtorpeda, to luxtorpeda.


rys. Jerzy Zaruba z książki "Szafa gra"

Wczasy pod topolą

Miasto Żyrardów całe jest obklejone plakatami zapraszającymi na otwarcie zalewu tydzień temu. No to postanowiliśmy skorzystać z tego zaproszenia i pojechać tam rowerem, bo zorientować się jak tu jeżdżą autobusy nijak nie szło. "Rower mamy taki podwójny - z tyłu jeden męski, dla mnie, z wolnem kołem, drugi z przodu - damka, dla małżonki, z ostrem. Gienia ciągła całe maszynerie, a ja przeważnie odpoczywałem. Obojgu nam to dobrze robiło - ja sie poprawiłem, a żona uzyskała linie."* Do tego doczepiona przyczepka z fotelem na kółku dla siostrzenicy. Jechało się dobrze, ale nieźle się nacięliśmy na tak zwane ścieżki kolarskie. Nie powiem, niewąski wynalazek, sportowcy ćwiczyć na tych torach mogą jazdy slalomem, po muldach itp. ale my parę razy utknęliśmy naszem długiem pojazdem na zakrętach między słupkami, barierkami i innymi listwami rozdzielającymi pasy i ani wte ani we wte. Od tej pory omijaliśmy te tory kolarskie.

Problemem okazało się przejechanie przez tory. Można tunelem, ale tam taki korek stoi, że przeciskać się między temi samochodami niebezpiecznie, zwłaszcza z małoletnim dzieckiem. A zapychać schodami z tem całem majdanem tyż nieporęcznie. Zapytaliśmy więc miejscowych tubylców jak pokonać tę przeszkodę, ale jedni kierowali na Mały Tunel, inni mówili że najbliższy przejazd w Międzyborowie. Dopiero jakiś przytomny młodziak nas skierował do jeszcze mniejszego tunelu:
- Dużym Tunelem faktycznie lepiej się nie pchać. Możecie państwo pojechać tamtędyk, potem w prawo i nowym przejściem pod torami - podziękowaliśmy, ruszyliśmy dalej i już po chwili zjeżdżaliśmy z górki na pazurki tunelikiem. Gienia piszczała, wnuczka krzyczała na przechodniów "Z drogi śledzie, rower jedzie!", a ja tylko mocno i prosto trzymałem kierownicę, aż odcisków dostałem. Za to pod górkie z rozpędu nie daliśmy rady, musieliśmy zejść i samotrzeć przepchnąć na drugie strone.

Na miejscu rozłożyliśmy się w cieniu topoli, bo upał zrobił się fest i grzało na dwadzieścia cztery fajerki. Zaraz Gieniuchna wyciągnęła gar flaków z pulpetamy, a ja ćwiartkę na lepsze trawienie. Niestety w leguraminie przeczytałem, że wznoszenie i spożywanie napojów wysokowyskokowych wzbronione, postanowiłem więc kupić oranżadę i do opróżnionej butelki dla kamuflażu wlać czystą ojczystą. Zawróciłem jednak w połowie drogi, bo zauważyłem dwie facetki w wieku matrymonialnem, spożywające ukradkiem po dużym jasnym, jednakowoż niespecjalnie się z tym kryjące.

W leguraminie stoi też, że kąpać się można w punkcie wyznaczonym. I faktycznie boje wyznaczały kąpielisko o głębokości do pasa, obstawione naokoło ratownikami. Jak ktoś ze złej strony wychodził na pomost - gwizdek wopisty i sztorcowanie. Wychodził krzywo lub bokiem - także samo, pływał na skos i chlapał - gwizdek, ktoś zanurzył głowę na sekundę - rusza ze wszystkich czterech stron akcja ratownicza. Zaś poza pomostami i bojami, w miejscach zabronionych leguraminem kąpało się sporo narodu i pies ratownik z kulawą nogą się nimi nie interesował. Po mojemu jest tak - na wyznaczonym kąpielisku włos z głowy nikomu spać nie może, siniaka nawet nabić sobie nie można, ani paznokcia zedrzeć, bo odpowiedzialność spada na ratowników. Ale na samej prewencji ratownictwa nauczyć się nie można, gdzieś trzeba ćwiczyć, jak ktoś się na boku zacznie topić to będzie można przeprowadzić akcję ratunkową, a o wiele jednak się nie powiedzie i ktoś się utopi, to na własną odpowiedzialność, trzeba było pływać między kolorowym steropianem.

Co do wchodzenia do wody miałem pewne wątpliwości, bo w wodzie pływały jakieś cusie i obrobiły brzeg w zielony rzucik. Ale uspokoił mnie miejscowy amator kąpieli, który objaśnił że są to glony i wysypki dostaje się dopiero wtedy, gdy zakwitną tak, że delikwent wychodzi z wody cały zielony. Wtedy też wopiści wywieszają czerwoną flagie zabraniającą kąpieli, a jak jest biała jak teraz, można pływać do woli. Trochę jednak nas ratownicy traktują jak jakieś niegramotne żłoby, co więcej niż dwa kolory nie zapamiętają. A obywatel jest ciekawy dlaczego czegoś się zabrania, tak więc myślę że system flag należałoby wzbogacić i tak proponuję zastosować następujące flagi: zielona - glony, fioletowa - woda za zimna, czerwona - woda za gorąca, niebieska - pizga na fest bufortów, czarna - czerwonka, żółta - wyciek z fabryki chemicznej...

Jak się w końcu zdecydowaliśmy skorzystać z kąpieliska, to znowuż Gienia nie mogła wcisnąć się w zeszłoroczny kostium, za dużo schaboszczaków, a za mało roweru od zeszłego lata. W końcu postanowiliśmy załatwić sprawę zespołowo - Gienia kostium wciągała, a ja ją pchałem, a potem na odwrót. I w końcu pokonaliśmy przeciwnika, wygraliśmy trzy do kółka. Znaczy szwy puściły w trzech miejscach, ale małżonka się wpasowała do środka. Ostatecznie zdecydowała jednak, że będzie zażywać tylko kąpieli słonecznej.

W bok od plaży na wielkim otwarciu uruchomili boisko do piłki piaskowej, tyle że przez ostatni tydzień lało non stop i boisko zmieniło się basen. Widziałem jak przyszła komisja i z godzinę debatowała co z tym fantem zrobić, jeden postulował obniżenie chodnika, który blokował odpływ, drugi przeciąć przez chodnik rynnę, trzeci że lepiej pod nim puścić rurkie... pomysłów było jeszcze wiele i w końcu na niczym nie stanęło. A ja myślę, że nic nie należy robić, dzieciaki zadowolnione naparzały w piłkę wodną i tylko rodzice, oraz dziadki niepocieszone ganiały latorośle, żeby nie taplały się w błocku i to pewnie oni nasłali tę komisję.

Tradycyjnie prawie każda plażująca rodzina była zaopatrzona w tranzystor, można więc było posłuchać muzyczki i wiadomości. Gorzej tylko, gdy obok było kilka nadajników i każdy nastawiony na inną stację, istne prosekorium muzyczne. Tak więc o wiele się nie posiadało własnej superheterodyny do zagłuszenia inszych, trzeba było wybrać najbardziej pasującą i do niej się przysunąć. Mieliśmy z tymi radyjkami jeden wypadek, bo wicherek ogłosił że właśnie moczy nas ulewny deszcz, totyż czem prędzej nawialiśmy pod wiatkę. Ale czy ten deszcz był suchy, czy też parował nim dotarł do ziemi, że nie dostaliśmy ani kropelką, jednocześnie weszliśmy w zasięg innej audycji i tam było że nad nami słońce świeci na całego i radzą się fest nasmarować kremami przeciw promieniom nadfiołkowym. Toteż koniec końców rozłożyliśmy się bliżej tej ostatniej, niech sobie tylko na tamtych leje.

Siostrzenica objaśniła nas jeszcze, że nie wszystkie nadajniki to radia, a niektóre to są takie ustrojstwa oznaczone skrótem, któren oznacza Mam Przeboje Trzy, bo tylko tyle nadaje. I faktycznie, z większości było słychać trzy przeboje na krzyż i to wszędzie te same tylko w innej kolejności.

Plażowanie było w deseczkie, jednak gorzej potem w nocy ze snem. Mimo że profilaktycznie opalałem się w cieniu, spaliłem się na raka naobkoło i z żadnej strony nie mogłem się położyć do łóżka, ani na plecach bo tam już skóra złaziła, ani na brzuchu, bo czerwony byłem niemożebnie, boczki też niezgorzej przypalone. Tak więc na stojaka musiałem kimać i trochę niewyspany potem chodziłem.


*) - kawałek z rowerem w cudzysłowie prawie żywcem przekopiowałem z Wiecha, bo ładny, tylko nieco zmieniłem żeby pasował do okoliczności


rys. Jerzy Zaruba z książki "Szafa gra"

Na dziś to tyle, jeszcze jeden felietonik mam gotowy, może jeszcze cuś się w międzyczasie też napisze, tak więc c.d.n.



.Inne kawałki à la Wiech we wpisach:
- Ogniem i sikawką
- Czwarty miesiąc lata
oraz z serii "Letniaki w Żerardowie"
- Muchomory w sosie komarowem
- Podróż dwupiętrową kamienicą

Ponadto trochę o tym jak Wiech odwiedził Żyrardów:
- Wiech w i o Żyrardowie
Kategoria mazowieckie