teczka bikera meteor2017

avatar Miejsce robienia kawy do termosu: Żyrardów. Od 2009 nakręciłem 108749.60 km z czego 15563.35 wertepami i wyszła mi mordercza średnia 16.91 km/h
meteor2017 bs-profil

baton rowerowy bikestats.pl

Czerstwe batony

2022 2021 2020 2019 2018 2017 2016 2015 2014 2013 2012 2011 2010 2009
Profile for meteor2017

Pocztówki zza miedzy

Znajomi bikestatsowi

Jakieś tam wykresy

Wykres roczny blog rowerowy meteor2017.bikestats.pl

Kalendarium

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2020

Dystans całkowity:564.30 km (w terenie 62.20 km; 11.02%)
Czas w ruchu:20:36
Średnia prędkość:16.92 km/h
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:26.87 km i 1h 22m
Więcej statystyk
  • dystans 25.70 km
  • 2.00 km terenu
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

po mieście

Środa, 16 września 2020 · dodano: 27.12.2020 | Komentarze 0



  • dystans 58.00 km
  • 2.00 km terenu
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

Do Milanówka

Wtorek, 15 września 2020 · dodano: 21.12.2020 | Komentarze 0



po mieście

Poniedziałek, 14 września 2020 · dodano: 21.12.2020 | Komentarze 0



  • dystans 25.00 km
  • 4.00 km terenu
  • czas 01:10
  • średnio 21.43 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

po mieście

Piątek, 11 września 2020 · dodano: 05.10.2020 | Komentarze 0



  • dystans 54.72 km
  • 8.00 km terenu
  • czas 03:39
  • średnio 14.99 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Kazimierzowanie 4: Powrót z martwą ryjówką

Czwartek, 10 września 2020 · dodano: 28.09.2020 | Komentarze 9

Wracamy do Dęblina na pociąg. Zanim jeszcze wyjedziemy z Kazimierza, postój przy kołach łopatkowych statku wiślanego "Traugutt". Widzieliśmy je już na wjeździe, a że postawione w 2014, więc podczas naszych poprzednich wizyt jeszcze ich nie było. Postanawiamy więc zrobić stopik podczas wyjazdu.




Tablica z gatunku tych, co trudno z nich cokolwiek odczytać i nie da się zrobić zdjęcia, by wszystko było widać.



Zadanie dodatkowe - policzenie łopatek.



Obok jest skrzynka, ale nad Wisłą, po drugiej stronie szosy. Nazywa się "pomnik portu" i początkowo nie wiemy, czy chodzi o koła łopatkowe, czy rzeźbę przy bulwarach... w każdym razie, rzeźbę zinterpretowaliśmy jako "Kazimierz Wielki na kajaku". Ponadto wymyśliliśmy dowcip:

- Dlaczego deptaki nad brzegiem akwenu nazywa się bulawarami?
- ?
- Bo w czasie powodzi są to bul-bul-bulwary.



Jedziemy dalej, rzucając okiem i obiektywem na spichlerze z tej strony Kazimierza. Dwa są w remoncie (w tym Muzeum Przyrodnicze, które z tego powodu jest nieczynne).



W Bochotnicy korzystamy z obczajonego wcześniej skrótu i tutaj postój na kładce, bo można puszczać różne rzeczy z nurtem rzeczki.



Rypiemy na Puławy śmieszką wzdłuż wału... pod wiatr. Ja tam walkę z wiatrem wygrywam, ale lavinka zostaje sporo z tyłu.




WTEM! Martwa ryjówka! Znalezienie tej ryjówki było jednym z najważniejszych wydarzeń wyjazdu.

Inne ryjówkowate wykluczyliśmy - rzęsorek rzeczek raczej nie, bo zbyt daleko od wody (w domu dodatkowo sprawdziliśmy, że jest większy). Kluska wykluczyła zębiełka:
- Czy ma czerwone zeęby na końcu?
- No, takie brązowe.
- W takim razie jest to ryjówka malutka lub aksamitna, bo one mają czerwone zęby, a zębiełek białawy ma całe biiałe.
- ???

Kluska miała rację. Otóż czytaliśmy aktualnie komiksy z serii "Saga o ryjówce", gdzie było sporo informacji o ryjówkowatych wplecionych w treść, a na końcu jeszcze trochę ciekawostek. No i tam było, że ryjówki mają czerwonawe końcówki zębów, bo są w nie wbudowane związki żelaza, żeby się zbyt szybko nie ścierały.

W domu z poniższego zdjęcia oszacowaliśmy długość ryjówki i wyszło nam, że raczej malutka (aczkolwiek rozmiar nam wyszedł taki, że stuprocentowo aksamitnej nie możemy wykluczyć), czyli najmniejszy ssak Polski!




Naszym zdaniem ta ryjówka nie zjadła śniadania i bam! Jest martwa!



Oto wspomniane komiksy Tomasza Samojlika (jednego z ulubionych ostatnio rysowników Kluski). Już z samych tytułów można się nauczyć jakie ryjówkowate występują w Polsce, a z samej lektury także o innych zwierzątkach - oprócz norek amerykańskich są też tchórz, gronostaj, wydra, łasica, koszatka, norniki... czy żółw błotny i inne.



A tu rysunki Kluski (skopiowane z komiksu przy pomocy kalki) bohaterów z rodziny ryjówkowatych.



Wracamy z dygresji i wycieczki w krainę książek, i dojeżdżamy do Puław. Przejeżdżamy pod mostem. Zacytuję sam siebie z wpisu na sąsiednim blogu pocztówkowym - Most w Puławach (ewidentnie nawiązywałem do informacji o zamku w pierwszej księdze Tytusa):

"Stalowy most drogowy na Wiśle w Puławach
- 1934 - wybudowany
- 1939 - zniszczony
- 1942 - naprawiony
- 1944 -wysadzony
- 1949 - odbudowany
Zwiedzanie w godzinach 0-24 przez cały rok. Bilet Normalny 10zł, Ulgowy 6zł, wstęp wolny w poniedziałki, wtorki, środy, czwartki, piątki, soboty i niedziele"



Jedziemy na punkt widokowy, by urządzić sobie porządny postój. Sześć lat temu odwiedziliśmy to miejsce, więc może zapodam znów parę zdjęć - aktualne i archiwalne.



Zdjęcie archiwalne - wykonane 5 minut wcześniej.



Wyścigi na schodkach.



Górny pokład punktu wid... eee, znaczy naszego statku. A właściwie, to mostek kapitański.



A to dziób naszego statku (z prawej wejście do portu.



Kapitan Kluska na posterunku. Ponieważ mamy dosyć szczupłą załogę, kapitan jest jednocześnie sternikiem, lavinka jest majtkiem i ma wysokie stanowisko w bocianim gnieździe, a ja jestem kukiem.




Inny widok na nasz okręt.



Dziś silny wiatr, nad Wisłą wieje solidnie, a na punkcie widokowym to wichura taka, że ho, ho... normalnie z dziesięć w skali Beauforta... no może dziewięć. Po jakimś czasie przenosimy się głębiej do portu na hamaki.



Ale jak jest dziesiątka (czy dziewiątka), to i w tych hamakach nieźle buja.



Mamy tam bliskie spotkanie z pająkiem z rodziny skakunowatych (rzeczywiście skakał!), ten słodziak to prawdopodobnie pyrgun nazielny.




A w porcie - tym się kiedyś woziło turystów po Wiśle.



A tym się wozi teraz.



Za Puławami mamy następujące opcje:
- rypać kilka kilometrów wojewódzką i dopiero dalej odbić w drogą dochodzącą do szlaku wzdłuż torów (ta wojewódzka jest koszmarna, naprawdę nie mamy ochoty nią jechać),
- najpierw dobić do torów, potem kawałek szlakiem wzdłuż nich, przy torach odbić do wojewódzkiej, nią ze 2km i powrót do torów (dodatkowy dystans, a i tak na koniec rypanie wojewódzką).

Ostatecznie decydujemy się jechać tak jak poprzednio, przebijając się przez skład kruszyw, który zatarasował szlak. Jest o tyle lepiej, że minęło parę dni od deszczy i jest mniej błota... tyle że pechowo trafiamy na manewrującą wywrotkę, ale jakoś udaje się ją w końcu ominąć. Uff, najgorszy odcinek za nami.

Jedziemy wzdłuż torów, więc jest trochę trainspottingu. Oto nowy nabytek PKP Intercity - Griffin od Newagu, na tej trasie łatwą tę lokomotywę spotkać, bo widzimy ją kilka razy (chyba co najmniej ze trzy).



Kibel w barwach Polregio.



Takie cuś.



ET41, już wcześniej go widzieliśmy, gdy nas mijał a teraz my go mijamy.



Dojeżdżamy do stacji Gołąb, gdzie obowiązkowy stopik przy przejeździe, który robi PING!




Znów mija nas ten ET41



Pociąg do Dęblina, czyli kibel (zmodernizowany) w barwach lubelskich.



Wieprz... jak przejeżdżaliśmy tu trzy dni wcześniej, przypomniałem sobie nasz dowcip o Wieprzu, ale teraz sobie przypomniałem, że miał on jednak nieco inne brzmienie, a ja go przekręiłem. Powinno być tak:
- Czy Wieprz chrumka?
- Nie, Wieprz kumka.



Mniej więcj w rejonie Wieprze Kluska sobie przypomniała piosenkę z obozu, którą sąsiedni podobóz śpiewał przy posiłku. Dalej jedziemy ze śpiewem na ustach (na melodię "Morskich opowieści"):

Dżem, dżem, zupa mleczna,
Dżem, dżem, pasta jajeczna,
Dżem, dżem, serek topiony,
Ja to wszystko zjem mniam, mniam, mniam!

Tak dojeżdżamy do Dęblina i zwiedzamy Fort Mierzwiączka:






Znajdujemy taką oto gąsienicę.



Dziś z lotniska mniej lata, ale latają chyba te same co poprzednio, tylko zdecydowanie rzadziej, oraz takie coś... wydaje mi się, że to M28 "Bryza".



Docieramy do Dęblina - oto nasz kibel. Ogólnie ten rejon zyskał u nas przydomek Kraina Kibli, a to dlatego że wszystkie stojące w Dęblinie pociągi osobowe były kiblami (z/do Warszawy, do Radomia, Do Lublina). Na trasie do Lublina też widzieliśmy same kible.



Trafiamy na modernizację EN57AL, ten kibel (jak i niektóre inne) ma najlepsze w Kolejach mazowieckich oznaczenie przedziału rowerowego, widoczne z daleka, a nie jakieś białe na szybce, które nie tak łatwo wypatrzeć, gdy wjeżdża na peron. Poza tym w odróżnieniu od niektórych modernizacji nie zlikwidowali tu jednego rowerowego i ma go nadal na obu końcach. Co prawda jeden jest mały (ten na fotce), ale jest... drugi jest obszerniejszy.




No i tyle, podsumowując największymi atrakcjami wyjazdu były:
dzień 1: przejazd który robi PING!
dzień 2: taczki
dzień 3: kałuża w kamieniołomie
dzień 4: martwa ryjówka


  • dystans 9.42 km
  • 6.00 km terenu
  • czas 00:45
  • średnio 12.56 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Kazimierzowanie 3: Pętelka o żenującym dystansie

Środa, 9 września 2020 · dodano: 27.09.2020 | Komentarze 6

Wiemy już, że wyciągnąć Kluskę z taczek na spacer po Kazimierzu nie będzie łatwo. Toteż z rana, gdy idę do sklepu, robię rundkę po mieście w poszukiwaniu zadań do wykonania... to właśnie wczoraj się podobało Klusce i podobała jej się perspektywa wykonania kolejnych zadań do skrzynki wirtualnej w Kazimierzu. Tyle że zadania były trochę nudne - poza znalezieniem napisu na belkach studni na rynku, trzeba było sobie zrobić zdjęcia przy kilku obiektach, dlatego postanowiliśmy dołożyć kilka własnoręcznie wymyślonych, ciekawszych zadań. Poza tym na spokojnie oglądam kościoły w poszukiwaniu pocisków (bo potem z Kluską nie miałbym głowy dokładnie obejrzeć dookoła i mógłbym jakiś zakamarek pominąć).

Ruszamy więc na przedpołudniowy spacer - klasztor.




Tutaj zadanie - policzyć drewniane schody wiodące do kościoła. Rzeczywiście jest ich 60 jak piszą w przewodniku.



Na szczycie jest nawet ławeczka, na której można przysiąść i zapisać wykonanie zadania z wynikiem.



Tutaj znalazłem też pocisk nad wejściem do kościoła (ta lokalizacja była tylko do potwierdzenia, bo znalazłem o nim wzmiankę na jakimś forum, tylko że nie znalazłem zdjęcia na którym by był).




Fotka z Offcą i widokiem na Kazimierz.




Kolejne zadanie - spisać numery z tabliczek ze starych domów, umieszczonych na małej drewnianej galeryjce przy Plebance.



Idziemy na rynek - fotka poranna i podobny kadr z czerwcowego weekendu kilkanaście lat temu.

Tu mała dygresja - celowaliśmy z tym wypadem w środek tygodnia, bo choć już po wakacjach, to w weekend można się spodziewać sporo ludzi (zwłaszcza przy ładnej pogodzie), a nie chcieliśmy być zadeptani. Z rana było przyjemnie, w ciągu dnia jak na nasz gust trochę za dużo ludzi, ale do przeżycia. W Kazimierzu byłem kilkanaście lat temu w lutym i było ok, ale jak przejeżdżałem później w jakiś czerwcowy weekend, to czym prędzej stąd uciekłem (a dlaczego - widać na dolnym zdjęciu).




Z cyklu kazimierski kanon - manierystyczne kamienice:
- Kamienica Celejowska



- Kamienice Przybyłów



No i jesteśmy na rynku.




Zadanie z wirtuala - zrobić sobie zdjęcie z psem Werniksem... ale mu pysk wygłaskali.



W pobliżu znajdujemy mozaikowego kota i tu kolejne zadanie - policzyć w ilu kolorach są kafelki, osobno w połówce niebieskiej i żółtej.



Widoczny na zdjęciach z rynkiem kościół farny. Tutaj zadanie - znaleźć pośród wmurowanych epitafió takie z czaszką i spisać z niego rok.




Pocisk w pobliżu wejścia do kościoła. Tego nie miałem wcześniej wstępnie namierzonego.




Aha, w kościele św. Anny nie wypatrzyłem żadnego wmurowanego pocisku.



Cmentarz za farą i widok na zamek.



Wbijamy się na zamek, wstęp płatny (bilet obowiązuje na zamek i basztę), jak byłem kilkanaście lat temu to się wchodziło bez opłat, przynajmniej poza sezonem... teraz już nie da rady, bo zamontowana brama i jak kasa zamknięta to się nie wejdzie (na basztę już poprzednio nie dało się dostać). Teraz to i na Górę Trzech Krzyży wstęp jest płatny.

Zwiedzamy zamek... eee, jakoś nowe te ruiny, chyba je ostatnio rozbudowali, a jednocześnie w połowę dziur się nie da się teraz wejść, bo zamknięte kratami, zaś mostek króciutki i niewiele rekompensuje. Poniżej pary zdjęć, drugie sprzed kilkunastu lat.







Idziemy na basztę - widoczek na zamek i miasto.



Kluska nadaje sygnały, nie ma najważniejszego, więc nie wiadomo czy na dole zrozumieją Kluskę nadającą "Przyślijcie więcej jedzenia!".





Zrozumieli - rodzice stanęli na wysokości zadania taszcząc pełne plecaki żarcia na drugie, trzecie i czwarte śniadanie (ewentualnie pierwszy, drugi i trzeci przedobiadek).



Tutaj zadanie - zmierzyć obwód baszty... nie udało się zmierzyć tej węższej części, bo z drugiej strony jest za wysoko, ale to rozszerzenie przy ziemi na ok. 35m. Mieliśmy za krótką miarkę i sznurki by spuścić je z góry i zmierzyć wysokość. Przy okazji znaleźliśmy jakieś skamieniałości w jednym z wapieni budujących basztę.



To tyle jeśli chodzi o Kazimierz z buta. Jak się obrobiliśmy na miejscu, to jeszcze popołudniu ruszyliśmy na rowerową pętelkę po najbliższej okolicy. Najpierw ruszamy na kamieniołom opoki, tylko którędy?

Hmmm, na Kraśnik będzie dobre 8 kilometrów (z buta to będą 103 minuty).. Kierunek z grubsza dobry...



W zasadzie są trzy opcje:
- ulicą, która jest brukowa
- bulwarem, który jest chodnikiem z wyoblonej kostki po wale, mimo niedużego ruchu i tak trzeba się czasem mijać z pieszymi (a to formalnie nie jest cpr, tylko bulwar pieszy (ale z braku dobrych opcji, rowerzyści z niego korzystają)
- gruntówą przy wale

Wybieramy opcję numer 3. Gruntówa taka sobie, do tego trzeba slalomować między wielkimi kałużami po ulewie sprzed półtora dnia (na szczęście, gdy kałuże zaczynają obejmować całą drogę i nie da się ich ominąć, jest już objazd przez kamieniołom). Jak dojeżdża do nas ulica z opcji nr 1 (przy spichlerzu z kostki), to wjeżdżamy na bruk... decydujemy się wbić na bulwar, ale z góry widzimy, że z góry nawierzchnia się poprawia (znaczy bruk przechodzi w kostkę). Tak więc wracamy się przetyrtać brukiem te 100m z hakiem, potem kostką, znów gruntówa i kamieniołom.



Po drodze skrzynkujemy i zwiedzamy - z ruin spichlerza Kluski nie da się wyciągnąć, taka fajna miejscówka w oknie.





Przy okazji w gruzie znajdujemy pierwszą skamieniałość - takiego oto ślimaczka.



Docieramy w końcu do kamieniołomu.




lavinka zostaje na dole pilnować rowerów (ale też robi wycieczkę z poziomu o na poziom 1 kamieniołomu), my zaś idziemy w kamieniołom na wycieczkę, na poziom 2 lub nawet 3.

Małe i odpowiednio płaskie kawałki opoki dosyć łatwo połamać, co prezentujemy na poniższym obrazku.




Ostrożny powrót.



Przy okazji znalazło się trochę górnokredowych skamieniałości - głównie małże




Ale też kolejny ślimak



Takie cusie




A to wygląda jak kość, Kluska stwierdziła że na pewno dinozaura. Niech więc będzie, że jest to fragment żebra dinozaura... no, plezjozaura.




A potem Kluska odkryła kałużę... a przy niej wapienne błotko, miało naprawdę fajną konsystencję.



A potem... tak, przyjechaliśmy do innego województwa, by bawić się w kałuży i rzucać do niej kamienie. Tutaj spędziliśmy sporo czasu.




W końcu podjechaliśmy rzucić okiem na prom, który tak rzęzi, że słyszeliśmy go z kamieniołomu.



Tablica z cennikiem (Kluska oczywiście musiała cały przeczytać... na głos). Poniżej wklejam cennik sprzed kilkunastu lat (powiększenia tablic po kliknięciu w fotki).





No a potem trzeba się wrypać betonką z doliny Wisły na Wyżynę. Jak już się wypłaszczyło, to nawet zaczął się asfalt, ale zaraz przeszedł w trylinkę... o rany, zjazd do szosy głównej był mordęgą, cały czas na hamulcach, bo strach było po tym wertepie szybciej zjeżdżać. Jak już dotarliśmy do szosy głównej , ufff co za ulga jechać w miarę dobrym asfaltem. Mieliśmy już serdecznie dość nawierzchni miejscowych bocznych dróg, pod Kazimierzem lepiej nie kombinować tylko polecieć głównymi.




Szosą główną podjeżdżamy (dosłownie, bo jest łagodny podjazd) do cmentarza żołnierzy radzieckich.





Przy okazji dalej keszujemy, a Kluska instaluje się w ruinkach (chyba kibla), w którym są zwalone stare, betonowe krzesełka (bo na nazwanie ich ławkami są za małe) - trzeba tylko ten beton odpowiednio przewalić, umieścić na nim drewnianą część i już można siadać w kolejnej bazie.




Rozpoczynamy zjazd doliną (czy też może większym wąwozem) do Kazimierza... rany, jak to dobrze, że tu już nie ma trylinki i można się rozpędzić. Ziuuu, tak się dobrze jedzie, że w try miga dojeżdżamy do kirkutu i prawie go przegapiamy, ale w ostatnim momencie udaje nam się zorientować, ze pora się zatrzymać.

Kazimierska ściana płaczu wykonana ze zniszczonych macew.




Zwyczaj kładzenia kamyków na macewach, czy karteczek z prośbami znam i już się z tym spotkałem na kirkutach.



Ale podpieranie macew gałęziami? Pierwsze widzę. Z tyłu za pomnikiem są w lesie ustawione ocalałe w całości macewy.



Sądząc z symboliki macew, sporo tu było osób znanych z dobroczynności... z tą symboliką do tej pory rzadko się spotykałem, a tutaj dłoń wkładająca monetę do skarbonki widnieje na sporej ilości macew.





Dalej keszujemy - jedna skrzynka jest naprzeciwko kirkutu, po drugiej stronie szosy. Obok jest strumyk, więc idziemy jego tropem i wchodzimy w wąwóz. Strumyk zaraz się kończy źródełkiem, a my idziemy w górę już suchym wąwozem. Trochę nam się zeszło, więc lavinka, która od skrzynki wróciła pilnować rowerów, zastanawiała się gdzie nas wessało.





No i stąd dalszy zjazd i szybko docieramy do domu. Pętelka wyszła o żenującym dystansie, nawet do 10km nie dobiliśmy, aż wstyd wrzucać na bikestatsa. A najśmieszniejsze, że zajęła nam ponad cztery godziny... no ale sporo innych rzeczy robiliśmy poza samą jazdą na rowerze, zama zabawa w kałuży zajęła nam sporo czasu.



  • dystans 5.00 km
  • Wędrówka
współrowerzyści ma wycieczce:

Kazimierzowanie 2: Wczasy w taczkach

Wtorek, 8 września 2020 · dodano: 23.09.2020 | Komentarze 3

No i jesteśmy w Kazimierzu, dziś dzień bezrowerowy, bo mamy robotę - jesteśmy tu po to by pomierzyć tę chatkę i przybudówki (a przy okazji mamy w niej nocleg). Nie jest łatwo to połączyć z opieką nad Kluską - trochę nam pomaga w mierzeniu, trochę sama się zajmuje sobą, albo ja jestem oddelegowany do jej zabawiania... niektóre fragmenty domierzamy, gdy już śpi i jakoś to idzie.

Klusce domek i ogród bardzo się spodobały - samo zglądanie wszystkich kątów w domku było niesamowitą frajdę - zabawa fajerkami na starej kuchni, otwieranie i zamykanie okien skrzynkowych itp.




Potem przyszedł czas na zwiedzanie ogrodu, a przede wszystkim półdzikiej części na skarpie za domem. Są tam stare ule, w większości bezludne, ale jeden jest zamieszkany (najpierw sam ostrożnie z daleka to sprawdziłem) i do niego się nie zbliżamy, mimo że znaleźliśmy profesjonalny sprzęt.





Dalej tylko krzaki, więc ruszamy z ekspedycją badawczą.



Po przedarciu się przez krzaki, łączki itp. trafiamy do wąwozu. Na poniższej fotce widać Kluskę:



A tu zoom:



Wracamy po lavinkę, żeby ją też przeciągnąć przez wąwóz, a co!




No i wreszcie jedna z lepszych atrakcji - taczki! Robiłem za taczki-bus, miałem stałą linię z przystankami:
- szopy (przystanek początkowy/końcowy)
- jabłonka (przystanek na żądanie)
- główny
- schody (przystanek początkowy/końcowy)

Tak jakoś na zdjęciach jest ciągnięcie taczek tyłem, a jednak prawie zawsze pchaliśmy je normalnie przodem, tylko akurat tak się załapały na zdjęciach.




Z innych atrakcji - fajne pająki z szopy



Trenażer w piwnicy



Tak więc trudno było pod wieczór wyciągnąć Kluskę z domu i taczek na jakiś spacer, nigdzie nie chciała iść. Taczki wygrały z Kazimierzem!

W końcu po długich zabiegach udało się i ruszyliśmy pieszo w kierunku jednego z bardziej znanych wąwozów (Korzeniowego Dołu)... i to był błąd, trzeba było rowerem. Niby dystans żaden, ze dwa kilometry w jedną stronę, normalnie to biegiem potrafi dużo większy dystans pokonać (w towarzystwie innych dzieciaków, to nawet pod dwadzieścia kilometrów), ale tu trochę jej się nudziło i musieliśmy ją zabawiać opowiadaniem różnych historii.

Ale w końcu dotarliśmy




Tutaj największą atrakcją był nie sam wąwóz, lecz zadania do geologicznej skrzynki wirtualnej (tzw. Earthcache), np. znalezienie konkretnego drzewa (wg. zdjęcia) i zmierzenie jak wysoko od dna wąwozu zaczyna się pień.



Poza tym były pająki.



No i powrót do taczek (po drodze jeszcze jedną skrzyneczkę znaleźliśmy).


  • dystans 48.12 km
  • 3.50 km terenu
  • czas 03:00
  • średnio 16.04 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Kazimierzowanie 1: Przejazd, który robi PING!

Poniedziałek, 7 września 2020 · dodano: 20.09.2020 | Komentarze 5

Żyrardów >>> Warszawa >>> Dęblin - Keszczówka - Bobrowniki - Niebrzegów - PKP Gołąb - PKP Puławy Azoty - PKP Puławy Chemia - Puławy - Parchatka - Bochotnica - Kazimierz Dolny

Jedziemy do Kazimierza, tak tego na dole (mapy) nad Wisłą. Z Żyrka jedziemy na Zachodnią, gdzie mamy trochę czasu na przesiadkę, więc sobie trainspottingujemy. Udało się trafić najnowszy nabytek Kolei Mazowieckich, czyli Flirt3.



Ale też stare, niezmodernizowane kible (Klusce bardzo się podobały), tutaj dwa z różnych okresów produkcji, widać że się różnią czołem (ten z lewej jest starszy).



Do Dęblyna też jedziemy kiblem, tyle że zmodernizowanym... kiedyś na którejś stacji (nie pamiętam czy Zachodniej, czy Centralnej), jedna pani zapowiadała np. "Pociąg do Lublyna przez Dęblyn Puławy Miasto Nałęczów*", ale jeszcze weselej było jak zapowiadała pociąg do Berlyna.

*) długo się zastanawiałem, dlaczego pani podkreśla, że Nałęczów jest miastem, a przy innych miejscowościach nie... dopiero potem, jadąc na tej trasie zorientowałem się że to nie "Miasto Nałęczów", tylko stacja "Puławy Miasto".

Tak na marginesie, pociągi do Dęblina kursują dopiero od 30 sierpnia, wcześniej długo trasa była zamknięta  (na różnych odcinkach) z powodu remontu. Remont nadal trwa, ale trasa jest przejezdna.

Wbijamy się do pociągu, a tam w części na rowery strefa ochronna... no i co mamy zrobić? Wstawiamy rowery do strefy ochronnej (generalnie to część wydzielona dla załogi pociągu, ale teraz jest nieużywana z tyłu, bo pociąg jedzie w drugą stronę).



Teoretycznie mogliśmy upchnąć rowery z drugiej strony wejścia, ale tam początkowo siedzieli ludzie, dopiero potem opustoszało, ale już nie przestawialiśmy rowerów. Zresztą konduktorka nawet słowa nam nie powiedziała... to znaczy spytała się, czy to my jedziemy z tymi rowerami, ale chodziło jej o to, żeby wiedzieć gdzie zwrócić uwagę czy już wyładowaliśmy się ze wszystkimi gratami, ale zobaczyła że wysiadamy na stacji końcowej.

Aha, my siedzimy tam z przodu, bo te składane krzesełka są dosyć niewygodne.



Stacja Dęblyn. Na szczęście już nie pada... według prognoz, z rana miały przechodzić deszcze przez południwo-wschodnią Polskę i zasadniczo powinny przejść nim dojedziemy, ale było ryzyko że będzie jeszcze padać. Po drodze widać mokre drogi, czasem nawet kałuże.



Samowarek przy stacji



Jedziemy, a nisko nad nami samoloty latają... no tak, lotnisko wojskowe w Dęblinie.



Jedziemy asfaltową ddr-ką, której tu nie było jak jechaliśmy tędy poprzednio parę lat temu. Całkiem przyzwoita, nawet krawężniki wyrównane i nie robią dup-dup. Przyd nami wyniesione skrzyżowanie, a my skręcamy... niestety w starą kostkową ddr-kę (która była tu już poprzednim razem).



Jedziemy opłotkami Dęblina, omijając centrum i wojewódzką, do której dobijamy w końcu, ale po 100m z hakiem odbijamy już w bok... nie chodzi tylko o duży ruch na tej drodze (jest spory, ale bez przesady), ale też o koszmarnie wertepiastą ddr-kę

Teraz dla odmiany objeżdżamy lotnisko, a nad nami cały czas latają samoloty. A my mijamy Wieprz... kiedyś wymysliłem taki dowcip:
- Czy Wieprz chrumka?
- Nie, Wieprz plumka.



Nad Wieprzem udaje się uchwycić te F-16, MiG-i, czy co tam lata... bo tędy podchodzą do lądowania i lecą wolno

(edit: Pim zidentyfikował je jako M-346 Bielik).




- Czy to prawda, że Wieprz nie ma brzegów?
- Tak, to prawda.



Kluska zalicza nową gminę (chyba już trzecią dziś).



Dojeżdżamy do linii kolejowej Dęblin - Puławy (albo Warszawa - Lublin, jak kto woli). planujemy postój an stacji Gołąb.... a tu zdziwko, bo stacja została przesunięta, pierwotnie była jakiś kilometr w bok, ale po remoncie jest przy przejeździe kolejowym (no i słusznie, o kilometr bliżej Gołębia, choć do zabudowań przysiółka jest nadal z kilometr, a do samego Gołębia ze dwa).



Prawdziwym hitem tej stacji jest przejazd kolejowy, który robi PING! Serio, co kilka sekund (Kluska wyliczyła, że co 12 sekund, ale za szybko te sekundy liczyła).

Tu mała dygresja, kiedyś jak w kilka osób wędrowaliśmy przez Gorce, Pieniny i Beskid Sądecki, nocowaliśmy bodaj w Czorsztynie, to na korytarzu mieliśmy czajnik elektryczny, który robił PING! (jak się wyłączał) Normalnie jak ktoś gotował wodę, to się pytał czy nie wstawić więcej jeszcze dla kogoś... a tam na każdą herbatę, każdą zupkę wstawialiśmy osobno, żeby częściej robił PING! W domu od dawna uczę toster, żeby robił PING! ale na razie z marnym skutkiem (znaczy żadnym).



Kibel jako tygrys!



Ciuch, ciuch! A tu jedzie inny pociąg.




Hmmm, to dokąd teraz?



Dalej jedziemy wzdłuż torów ulicą... Stacja Kolejowa.



Oto dawny budynek stacji Gołąb, to stąd przesunięto stację w obecną lokalizację (ale budynku nie). Jak przejeżdżaliśmy tędy sześć lat temu, to budynek był w rusztowaniach, teraz po remoncie.



Jedzie się dobrze, bo na drodze wzdłuż torów jest nowy asfalt. Poprzednim razem aż tak różowo nie było.



Tuż przed stacją Puławy Azoty jest kawałek starego asfaltu, a za stacją gruntówa (ale dobrze utwardzona). Niestety przed przejazdem kolejowym droga zamieniona jest na skład kruszyw i zaplecze dla ciężkiego sprzętu i jeszcze jakieś tabliczki, które olewamy i  jakoś się przebijamy, przez błota i dziurdzioły. Jakby co, jedziemy szlakiem rowerowym, bursztynowym.



Przeskakujemy na drugą stronę torów i dalej szlak wiedzie klimatyczną ścieżką skrajem Azotów.



Uwaga, przejazd pod rurą!






A tu kluska uparła się, że przeczyta na głos cały regulamin połowu ryb w osadniku.



Powiększenie po kliknięciu w fotkę:



Jedziemy dalej wzdłuż rury



Przy stacji Puławy Chemia przebudowa dróg, ale da się przebić, potem dobijamy do wojewódzkiej z Dęblina do Puław, ruch koszmarny (min. dlatego ją omijaliśmy trasą wzdłuż torów), już samo wjechanie na nią jest problematyczne, bo trzeba przeczekać sznury samochodów. W końcu sie wbijamy i kawałek dalej zjeżdżamy nad Wisłę, a za mostem bulwarami...

Ddr-ka jest betonowa o strasznie nierównej powierzchni. Zdaje się, że nie jest to wylewka, tylko ułożona z prefabrykowanych płyt (ale mogę się mylić), ich producenta przywiązałbym do roweru i pociągnął za sobą kilka razy w te i z powrotem po całej tej trasie.



Krótki postój przy wodowskazie historycznych stanów Wisły (powodziowych). Niestety większość z nich jest nieczytelna, albo ledwie da się odcyfrować.




Most w Puławach




Port



Za Puławami jedziemy ddr-ką, to by była super trasa, gdyby była asfaltowa i może jeszcze puszczona szczytem wału, a tak po prostu jest. Zaczyna się za mostem w Puławach i leci do Bochotnicy, niestety jest to wertepiasta kostka, pierwotnie była szersza, ale boki zarastają... w sezonie turystycznym prawdopodobnie jest tu duży ruch, musi być tu masakra co chwila kogoś mijać, wyprzedzać...  nawet w środku tygodnia we wrześniu mijamy trochę rowerzystów.

Początkowo trasa omija wjazdy na wał, my z Kluską na nie wjeżdżamy, bo są lepsze widoczki (zwłaszcza na lavinkę, która nas wtedy mija... w potem my ją gonimy, taka zabawa). Ale dalej trzeba się wrypać już obowiązkowo na każdy.




Po drodze mijamy uprawy chmielu.



Postój po drodze. Zabawa w "Padnij! Rowerzyści!", włażenie i zbieganie z wału itp.




Kluska wypatrzyła też swojego pierwszego tygrzyka.



Widoczki, z wału są najlepsze, bo z dołu są nieco ograniczone. W zasadzie jedziemy wzdłuż Wisły i można jej w ogóle nie widzieć... gdyby nie to, że z Kluską się wrypaliśmy na przejazd w miejscu gdzie było widać Wisłę, to byśmy jej nie widzieli.




W Bochotnicy jedziemy skrótem, czyli musimy się przebić kładką nad rzeczką Bystrą na równoległy wał, który w linii prostej jest odległy o niecałe 100m. Nie tylko chodzi o to, że skracamy trasę o jakieś 1,5 km (czasowo wychodzi chyba podobnie, bo trzeba przeprowadzić rowery przez jeden wał, potem skarpą zejść do rzeczki, wyjść z niej, wprowadzić na drugi wał...), ale też nie musimy się wbijać na wojewódzką, na której jest duży ruch.




Kawałeczek dalej i tak musimy zjechać z wału na szosę do Kazimierza, ale już za wojewódzką, która w Bochotnicy odbiła na wschód. Tak jedziemy do celu, w Kazimierzu możemy skręcić w boczną, równoległą uliczkę... kostkową, więc jedziemy dalej główną, na której wieczorem ruch nie jest duży. No i jesteśmy.








  • dystans 20.80 km
  • 1.00 km terenu
  • czas 01:07
  • średnio 18.63 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze

Po mieście i po kanie

Piątek, 4 września 2020 · dodano: 29.09.2020 | Komentarze 0



  • dystans 6.48 km
  • 1.00 km terenu
  • czas 00:44
  • średnio 8.84 km/h
  • rower Srebrny Rower
  • Jazda na rowerze
współrowerzyści ma wycieczce:

Inspekcja hoteli dla owadów

Czwartek, 3 września 2020 · dodano: 19.09.2020 | Komentarze 3

Ponieważ  Kluska czytała książeczkę "Hotel dla owadów" i jej się podobało, potem czytaliśmy razem... to wybraliśmy się na inspekcję lokalnych hoteli dla owadów.



Przez Jaz Lutza na Pisi Gągolinie.



Docieramy do skwerku z hotelikami. Oczywiście są puściutkie.




Toteż postanawiamy je zasiedlić - do hotelu zostają przekwaterowane głównie tramwaje, ale też biedronka, stonoga...




... i taki ło.



Fotka pamiątkowa z książką.



Pojechaliśmy jeszcze na inny skwerek z dwoma takimi większymi hotelami. Też puste, a że na tym skwerku trudno było o owady, to wróciliśmy jeszcze na ten pierwszy.




Bielinek rzepnik